poniedziałek, 29 czerwca 2015

Sucha biała pora

André Brink
Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 1989
tłumaczenie: Tomasz Wyżyński

Niedawno pisałam tu o książce świetnej południowoafrykańskiej pisarki Nadine Gordimer, a dziś powieść kolejnego wybitnego pisarza z RPA. I znów dowodząca, jak silnie polityczny ustrój tego kraju odcisnął się na losach zwykłych ludzi, a jednocześnie rzecz uniwersalna i ponadczasowa. Powieść dotykająca odpowiedzialności jednostki za to, czym jest człowieczeństwo.
„Ludzkość. Normalnie oznacza to tyle, co miłosierdzie, współczucie, dobroć, uczciwość. On jest taki ludzki. A może trzeba poszukać zupełnie innego zestawu synonimów: okrucieństwo, wyzysk, przemoc, bezprawie?”1
Bohater Suchej białej pory dojrzewał pięćdziesiąt lat do zadania sobie tego pytania. Ben du Toit długo wierzył, że społeczeństwo, w którym żyje, opiera się na porządku, logice i sprawiedliwości. Pewnie wierzyłby w to do końca życia, gdyby nie tragiczne wydarzenia, które rozegrały się tuż pod jego bokiem i obok których nie potrafił przejść obojętnie. Zapoczątkowało je zniknięcie nastoletniego Jonathana, syna czarnego woźnego z johannesburskiego liceum, w którym Ben był nauczycielem, aresztowanego podczas zamieszek ulicznych w Soweto. Już wtedy Ben angażuje się w pomoc rodzinie chłopaka, którego znał od dziecka. Po tym, gdy najpierw Jonathan, a później woźny Gordon (który za dużo pytał o śmierć syna) wracają z aresztu w trumnach, Ben wciąż ufa, że sprawa się wyjaśni, a zabójcy zostaną ukarani (bo nie wątpi, że przynajmniej w przypadku Gordona w areszcie doszło do zbrodni i prób jej zatuszowania). Dopiero wyrok sądu pozbawia go złudzeń i sprawia, że du Toit zaczyna rozumieć, iż sam musi dowieść prawdy. To wtedy po raz pierwszy stawia pytanie o zależność między działaniami jednostki a znaczeniem słowa „ludzkość”.
„Jestem Ben du Toit. Jestem t u t a j. Nie ma tu nikogo prócz mnie. Musi więc być coś, co mogę zrobić tylko ja – nie dlatego, że to ważne czy potrzebne, ale dlatego, że mogę to zrobić tylko ja. Powinienem to zrobić, bo jestem Benem du Toitem, bo nikt inny na świecie nie jest Benem du Toitem.”2
Decyzja o kontynuacji prywatnego śledztwa odmieni jego życie i narazi na konsekwencje, przed którymi w totalitarnym systemie nie ochroni go nawet kolor skóry. Czy była słuszna? Na to autor ma odpowiedź. Ale na pytanie o to, czy było warto, każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Sucha biała pora ukończona została w 1979 roku. Inspirowana była autentycznymi wydarzeniami, a wiele pojawiających się w niej postaci ma swój pierwowzór i odpowiednik wśród współczesnych autorowi osób, a nawet osobistości życia politycznego. Nic dziwnego, że w ojczyźnie autora od razu znalazła się na indeksie pozycji zakazanych, podobnie zresztą, jak i wcześniejsze książki Brinka. Przewidując jednak taki obrót wydarzeń, postarał się on, aby powieść dotarła do czytelników jeszcze przed zakazem cenzury. Wydał ją w prywatnym wydawnictwie, dzięki czemu pierwszego nakładu władzom już nie udało się skonfiskować. Ostatecznie książkę z indeksu skreślono pod pozorem, że jest tak słaba, iż nie będzie cieszyła się zainteresowaniem. Tymczasem powieść ukazała się w wersji anglojęzycznej w tłumaczeniu autorskim (Brink pisał przeważnie w afrikaans) i rok później przyniosła autorowi prestiżową nagrodę Martina Luthera Kinga.3
 
Od wydania Suchej białej pory minęło więc już kilkadziesiąt lat i sytuacja polityczna w RPA uległa diametralnej zmianie. W dodatku demaskatorska warstwa powieści od początku nie mogła być tak wymowna dla przeciętnego zagranicznego czytelnika, jak w ojczyźnie autora, a dziś tym bardziej polski czytelnik nie rozszyfruje ukrytych pod powieściowymi postaciami znanych publicznie w RPA osób. Jednakże uniwersalne i zawsze aktualne będzie przesłanie powieści zawarte w cytowanych tu już słowach Bena du Toita.

Ta książka wywarła na mnie olbrzymie wrażenie. Jedna z dwóch najlepszych, jakie zdarzyło mi się w tym roku przeczytać. Taka, co to porusza sumienie i zmusza do refleksji nad odpowiedzialnością jednostki za moralne oblicze społeczeństwa i ludzkości w ogóle. U nas wydana chyba tylko raz i później nie wznawiana, ale jeśli nie czytaliście, to warto jej poszukać w bibliotekach albo antykwariatach, bo zapewniam, że czas jej poświęcony spożytkujecie lepiej niż na czytanie kolejnego hitu jednego sezonu.


PS. W 1989 roku książka została zekranizowana; Bena du Toita zagrał Donald Sutherland, a występujący w drugoplanowej roli Marlon Brando został za tę rolę nominowany do Oscara, Złotego Globu i BAFTY. 


1Str. 165.
2Str. 166.

3Podaję na podstawie posłowia tłumacza

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Wiedźmy

Helene Uri
Wydawnictwo Pi, Warszawa 2014
tłumaczenie: Anna Marciniakówna
projekt okładki: Artur Gosiewski
e-book


Wiedźmy. Ich organizacyjne stroje – czarne peleryny – były gotowe długo przedtem, zanim kobiety dowiedziały się o swoim istnieniu. Cztery przeciętne przedstawicielki norweskiej klasy średniej, w wieku też średnim (tak koło czterdziestki-pięćdziesiątki) spotykają się na kursie językowym. Nie bardzo do siebie pasują, a mimo to stworzą zgraną drużynę, bo tak im było pisane. Połączył je wspólny cel: zemsta na mężczyznach. Nie na tych, którzy kobiet nienawidzą, nimi niech zajmuje się kto inny. One chcą zająć się ukaraniem mężczyzn za postępki o mniejszej wadze, wymykające się klasyfikacji prawnej, ale nacechowane poczuciem wyższości i pogardą dla kobiet. Każda z nich doświadczyła tej pogardy w różnej postaci, przeważnie lekceważącego traktowania z powodu płci, niezależnie od umiejętności i wiedzy, ale jest wśród nich także ofiara o wiele gorszego postępowania mężczyzny. Postanawiają dać nauczkę swoim gnębicielom, postraszyć ośmieszyć, udowodnić, że są dla nich przynajmniej równorzędnymi przeciwniczkami. I na początku tak jest, ale im głębiej w powieść, tym poważniejsze i dotkliwsze są krzywdy, które wiedźmy postanawiają pomścić.

Na stronie wydawnictwa przeczytałam, że Helene Uri jest nie tylko jedną z najlepiej ocenianych przez norweskich krytyków pisarką, ale także profesorem językoznawstwa, członkinią Norwegian Academy for Language and Literature oraz Norwegian Language Council, oraz że zasiada w jury Nordic Council’s Literature Prize. To dlatego oczekiwałam powieści na poziomie co najmniej literatury środka. 
Okazało się jednak, że Wiedźmy to opowiastka dość naiwna tak pod względem fabuły, jak i stylu. Nawet magia towarzysząca poczynaniom bohaterek jest nieco toporna i nie ma w sobie uroku tajemniczości i klimatu charakteryzujących norweskie powieści obyczajowe. Ot, proste i łatwe w odbiorze, (za)mocno jednoznaczne czytadło na poprawę samopoczucia. Ale jest pewna istotna różnica między książką Helene Uri, a powieściami z innych krajów (w tym polskimi) z tej kategorii. 
 
Różnica zawiera się w tematyce. Mimo, iż nie jestem specjalną znawczynią ani też fanką powieści z kategorii określanej jako literatura kobieca, niemniej jednak przytrafiło mi się kilka takich przeczytać, o innych słyszeć, jeszcze inne – obejrzeć zekranizowane. I w tych co bardziej popularnych widzę wspólny mianownik, pewien schemat. Po rozmaitych perypetiach i zawirowaniach losu główna bohaterka odnajduje szczęście i spełnienie w ramionach właściwego mężczyzny. 
Powieść Helene Uri jest pod tym względem inna. Zakładam, że jest reprezentatywna dla swojego gatunku w Skandynawii, a to oznacza, że tamtejsze czytelniczki oczekują od literatury popularnej innego rodzaju satysfakcji, niż my. Dowodzi, jak mocno zakorzenione jest w nich poczucie równouprawnienia, jak silna jest samoświadomość i potrzeba egzekwowania swoich praw, skoro nawet w prostych, służących rozrywce powieściach finalny sukces bohaterki polega na wywalczeniu równej mężczyźnie pozycji w społeczeństwie, a nie na spotkaniu miłości, jak to ma miejsce u nas. 
Warto sięgnąć po Wiedźmy Helene Uri właśnie dla porównania, jak odmiennie pokazywane są potrzeby kobiet w literaturze kobiecej skandynawskiej i naszej.

piątek, 5 czerwca 2015

Śmierć czerwonej bohaterki

Qiu Xiaolong

Wydawnictwo AMBER, Warszawa 2007

tłumaczenie: Sławomir Kędzierski



W natłoku kryminałów skandynawskich, angielskich i amerykańskich oraz przy wciąż rosnącej popularności polskich giną książki autorów z innych krajów. A szkoda, bo i tam przyszła moda na szerokie tło społeczno-obyczajowe w powieści sensacyjnej. I o ile zbrodnie i ich motywy pozostają w zasadzie jednakowe niezależnie od miejsca i czasu, to sceneria wydarzeń potrafi bardzo różnić się w zależności od tego, gdzie i kiedy rozgrywa się akcja powieści. Czasem bywa bardzo dla nas egzotyczna, jak w przypadku książki Qiu Xiaolonga, jedynego chyba chińskiego autora kryminałów przetłumaczonych na polski. 



Qiu Xiaolong urodził się i do 1988 roku mieszkał w Chinach. Mimo że doceniany i nagradzany w ojczyźnie, po wydarzeniach na Placu Tian'anmen postanowił pozostać w USA. Pisze po angielsku, a na polski przetłumaczone zostały na razie dwie jego książki i mam nadzieję, że będą następne.    


Śmierć czerwonej bohaterki jest pierwszą z cyklu o starszym inspektorze Chenie Cao, poecie duchem, ale z zawodu policjancie, bo tak zdecydowała partia. Toteż gdy w maju 1990 roku w szanghajskim kanale odnalezione zostają zwłoki nagiej, prawdopodobnie zgwałconej przed śmiercią młodej kobiety, śledztwo obejmuje nie kto inny właśnie, jak Chen Cao i kierowana przez niego sekcja spraw specjalnych Wydziału Zabójstw Komendy Policji w Szanghaju, Początkowo tożsamość kobiety nie jest znana, lecz gdy po kilku dniach udaje się ustalić, że ofiara to Guan Hongying, narodowa bohaterka pracy, znana w całym kraju – w działania sekcji wkracza wielka polityka i zaczynają ingerować partyjni towarzysze. W trakcie śledztwa wychodzą na jaw powiązania ofiary z osobami zbliżonymi do najwyższych kręgów władzy, z tak zwanymi ND – nomenklaturowymi dziećmi, nienawidzonymi przez zwykłych Chińczyków za przywileje, z jakich korzystają dzięki pozycji swoich wysoko postawionych w partii rodziców, wujków i teściów. Ujawnienie udziału takich ludzi w zbrodni, i to zbrodni dokonanej na narodowej bohaterce mogłoby bardzo negatywnie odbić się na wizerunku partii w społeczeństwie. Pomimo otrzymywanych z różnych stron sygnałów, a nawet nacisków partyjnych dygnitarzy Chen Cao nie zamierza jednak zaniechać dochodzenia, choć wydaje się, że lepiej rozumie racje przemawiające za zamknięciem sprawy, niż powody własnego uporu:
 









„Po latach zmarnowanych na walki polityczne Chiny wreszcie energicznie przeprowadzały reformy gospodarcze. Przy dwucyfrowym wzroście produktu narodowego brutto ludziom zaczynało się żyć coraz lepiej. Pojawiały się też zalążki demokracji. W tym historycznym momencie „stabilizacja polityczna” - popularne określenie po tragicznym lecie 1989 roku – stanowiła wstępny warunek dalszego rozwoju. W takiej sytuacji niekwestionowana władza partii mogła być ważniejsza niż kiedykolwiek.

Śledztwo musiało więc zostać zawieszone, aby nie narażać na szwank politycznego autorytetu partii i stabilizacji politycznej.

A co z ofiarą?

Cóż, życie Guan także było podporządkowane interesowi partii. Wydawało się więc logiczne, że umarła też w interesie partii. A zatuszowanie sprawy byłoby również korzystne dla samej Guan – jej obraz bohaterki pracy pozostałby nieskalany.

To nie pierwszy i pewnie nie ostatni przypadek, kiedy oficer policji musi przerwać śledztwo. Niewiele osób domyśli się prawdziwych powodów. O co więc chodzi?

W najgorszym przypadku o utratę twarzy. A przy okazji, być może, o uratowanie własnej skóry.

Nie tylko sekretarz partii Li dziwił się uporowi starszego inspektora Cena.

On sam, zasypiając, zadał sobie pytanie: po co?”1
 
Tablica na dworcu. Jak widać, łatwo się zorientować, o której odchodzi nasz pociąg :)

W Szanghaju też wszędzie łatwo trafić. Zwłaszcza samochodem :)
  Skąd my to znamy? Iluż to bohaterów znanych nam powieści sensacyjnych musi borykać się z podobnymi problemami. No, może nie mają takich ideologicznych rozterek, jak starszy inspektor Chen, ale niejeden z nich stawał przed podobnym dylematem, czy warto ryzykować własną karierę albo nawet życie w imię dochodzenia prawdy. No i oczywiście zamiast wszechmocnej partii kłody pod nogi rzucali im niegodziwi, skorumpowani politycy. niemoralni przedstawiciele wielkiego biznesu czy wreszcie zwykli bandyci, tyle że potężni. Poza tym wszystko inne jest takie samo, łącznie z motywami zbrodni – starymi jak świat. To powoduje, że oferowana nam przez Qiu Xiaolonga intryga nie jest zbyt oryginalna. Za to cała jej otoczka już tak, i to bardzo.







Qiu Xiaolong wiele miejsca poświęca w książce na ukazanie społeczności Szanghaju. Akcja Śmierci czerwonej bohaterki rozgrywa się wiosną 1990 roku, czyli krótko po tym, jak autor opuścił Chiny. Nic w tym kraju nie zdążyło się więc zmienić na tyle, aby nie znał tego z autopsji. Wie, że pisze nie na chiński rynek, ale dla Europejczyków, a więc jego target to ludzie raczej nie mający pojęcia, jak żyli na co dzień jego rodacy. Dla Chińczyków jego książka byłaby może przegadana, roztyta o niepotrzebne fragmenty, o oczywiste oczywistości, jak np. te:

„Przewodniczący Mao popierał liczne rodziny, przyznając im nawet dodatki żywnościowe i darmowe przedszkola. Katastrofalne skutki tej polityki nie dały na siebie długo czekać. Dwu-, a nawet trzypokoleniowe rodziny tłoczyły się w jednym pokoju na dwunastu metrach kwadratowych. Wkrótce kwestia mieszkaniowa stała się problemem ludowych jednostek pracowniczych - fabryk, przedsiębiorstw, szkół, szpitali czy komendy policji – którym władze miejskie corocznie przydzielały określoną liczbę lokali. Do zakładu pracy należała decyzja, kto z zatrudnionych otrzyma mieszkanie”2

 

 
„Komitet mieszkańców uchodził za komórkę miejscowego komisariatu policji i częściowo, choć nieoficjalnie, działał pod jego nadzorem. Organizacja była odpowiedzialna za wszystko, co działo się poza zakładami pracy – urządzała cotygodniowe szkolenia polityczne, kontrolowała liczbę mieszkańców, prowadziła ośrodki dziennej opieki, rozprowadzała kartki żywnościowe, przydzielała limity urodzeń, rozstrzygała sąsiedzkie i rodzinne spory. A co najważniejsze, bacznie obserwowała wszystko, co dzieje się w okolicy. Komitet był upoważniony do składania meldunków o każdej osobie, które potem załączano jako poufne do dokumentacji policyjnej.”3


„Od przejścia na emeryturę Stary Myśliwy służył w patrolu sąsiedzkim. Na początku lat osiemdziesiątych, kiedy prywatny handel wciąż uważano za działalność nielegalną albo przynajmniej „kapitalistyczną” , według partyjnej terminologii, ojciec Yu wziął na siebie odpowiedzialność za ideologiczną czystość państwowego rynku. Wkrótce jednak rynek prywatny stał się legalny i nawet uznany za niezbędne uzupełnienie socjalistycznego handlu. Rząd nie wtrącał się już do prywatnych interesów, pod warunkiem że biznesmeni płacili podatki, ale stary gliniarz wciąż patrolował rynek. Tylko po to, aby cieszyć się poczuciem, że jest przydatny dla socjalistycznego systemu.”4



 
Herbaciarnia w Starym Mieście, jedno z miejsc akcji książki
Ale dla nas to kopalnia wiedzy o zmianach zachodzących tam w mentalności społecznej i w polityce, a także o codzienności w wielkim chińskim mieście i o warunkach życia przeciętnego szanghajczyka. Zmiany następują naprawdę szybko, jednak nie tak szybko, aby książka zdążyła do dziś się zdezaktualizować. U Qiu Xiaolonga odnalazłam wiele z tego, co opowiadali przewodnicy i co sama widziałam, a przecież byłam w Szanghaju kilkanaście lat później, bo w 2009 roku i na mgnienie oka raptem. Obok kilka zdjęć z tamtej wycieczki.
  



O Wielkim Murze Qiu nie wspomina, ale chyba też już wtedy był :)
Z czystym sumieniem mogę rekomendować Śmierć czerwonej bohaterki wszystkim, którzy zamiast reportażu wolą kryminał, ale przy okazji chcieliby liznąć trochę (prawie) dzisiejszych Chin. Autor zgrabnie wplótł w zwykły kryminał opisy codziennego bytowania oraz pokazał - zupełnie odmienny od naszego - sposób myślenia zarówno jednostki, jak też całego społeczeństwa, nie pomijając przy tym zmian, jakie w nim zachodzą. I dlatego warto sięgnąć po jego książkę nie tylko jako po kryminał, ale przede wszystkim jako po opowieść o współczesnych Chińczykach.




1Str. 252-253

2Str. 14

3Str. 104


4Str. 158-159

niedziela, 24 maja 2015

Ludzie Julya

Nadine Gordimer
Wydawnictwo M, Kraków 2012
tłumaczenie: Dariusz Żukowski
e-book

W RPA dosłużyła się łatki pisarki politycznej. Niektóre z jej książek były tam zakazane, bo Nadine Gordimer w głównej mierze skupiała się na problemach segregacji rasowej oraz na wpływie, jaki segregacja wywiera na życie i psychikę ludzką.
Była przeciwniczką apartheidu, członkinią Afrykańskiego Kongresu Narodowego, przyjaciółką Nelsona Mandeli. W 1991 roku, gdy otrzymała Nagrodę Nobla, w jej ojczyźnie pytano, czy to nagroda literacka czy raczej pokojowa. Ona sama sprzeciwiała się jednak klasyfikowaniu jej jako pisarki politycznej, nie uważała się za kogoś mającego polityczny instynkt, twierdziła nawet, że zapewne nie zajmowałaby się problemami społeczno-politycznymi, gdyby nie to, iż przyszło jej żyć w RPA i patrzeć, jak przemożny i namacalny wpływ ma polityka na losy indywidualnych ludzi.
Czytając Ludzi Julya, jedną z jej ważniejszych książek, można przekonać się o prawdziwości tego twierdzenia. Historia rodziny Smalesów, choć osadzona w konkretnych realiach południowoafrykańskiego systemu segregacji rasowej, posiada wymiar uniwersalny. To literatura wykorzystująca polityczne uwarunkowania, ale o wykraczającej poza nie wymowie, poruszająca trudne i delikatne kwestie relacji międzyludzkich, poszanowania dla godności i odmienności innego człowieka. I przede wszystkim uwrażliwiająca na to, że choć różnimy się kulturowo, wyglądem albo statusem społecznym, to wszyscy jednakowo potrzebujemy akceptacji innych i poczucia przynależności do wspólnoty.

Akcja powieści rozgrywa się w RPA pod koniec ubiegłego wieku, gdy apartheid trzymał się jeszcze mocno, ale na skorupie niesprawiedliwego systemu zaczynały się już zarysowywać wyraźne pęknięcia. Rodzina Smalesów – białe małżeństwo z trójką dzieci - chcąc ratować życie podczas powstania, które zaczęło się od zamieszek w Soweto1, przyjmuje propozycję swojego czarnego służącego Julya i chroni się w jego rodzinnej wiosce gdzieś w buszu.
Przez piętnaście lat July był zależny od nich: od pracy, którą mu oferowali i pieniędzy, które płacili. Nagle znaleźli się w zupełnie obcych warunkach bytowych niż te, do których przywykli, co powoduje, że małżonkowie oddalają się od siebie, a raczej tylko uwalnia to, co już między nimi istniało ukryte pod warstwą dobrobytu. W dodatku tracą na rzecz Julya ostatnie atrybuty władzy i uprzywilejowania białych: samochód, pieniądze, wreszcie strzelbę. Raptem narzucone i chronione systemowo role się odwracają, a Smalesowie w szybkim tempie stają się całkowicie zależni od Julya. Dzieci szybko asymilują się do nowych warunków. Co innego dorośli. Teraz są jedynymi białymi w czarnej społeczności, która traktuje ich wprawdzie z szacunkiem, ale też pilnie strzeże granicy między przybyszami a mieszkańcami wioski, torpedując wszelkie próby włączenia się Smalesów w życie społeczności. Najsilniej odczuwa to Maureen Smales, główna obok Julya postać. To między tymi dwojgiem rozgrywa się cała dramaturgia powieści. Maureen nigdy nie uważała się za rasistkę, jako pracodawczyni traktowała Julya przyzwoicie, lepiej niż inni biali swoich czarnych służących. I July odpłaca tym samym; ni mniej, ni więcej, ale okazuje się, że to za mało, aby Maureen mogła odnaleźć się w nowej grupie.

Ludzie Julya to dla mnie powieść o, że tak powiem, „miękkim” rasizmie. Odwrócenie determinowanych systemowo ról społecznych, to kapitalny zabieg autorki, aby pokazać, że rasizm może mieć różne oblicza. Nie musi przybierać postaci nienawiści i pogardy. Może być „tylko” wykluczeniem ze wspólnoty, stwarzaniem dystansu nie do pokonania przy jednoczesnym zachowywaniu pozorów poprawności i poszanowania. Ta książka musi burzyć dobre samopoczucie rodaków Gordimer i nie tylko ich, ale także wszystkich, którzy uważają się za przyzwoitych i poprawnych politycznie, bo nie gardzą drugim człowiekiem ze względu na rasę, narodowość, wyznanie, płeć, nie myśląc o tym, że izolując się też dyskryminują. I to właśnie przesłanie czyni powieść Nadine Gordimer uniwersalną.


1Autorka nie wskazuje jednoznacznie, kiedy mają miejsce powieściowe wydarzenia, ale biorąc pod uwagę pod uwagę, iż książka napisana została w 1981 roku przypuszczam, że chodzi o zamieszki nazwane później Czarnym Czerwcem, które zaczęły się 16 czerwca 1976 roku od masakry czarnej młodzieży protestującej przeciw wprowadzeniu do szkół obowiązkowej nauki znienawidzonego przez nich języka afrikaans.

wtorek, 5 maja 2015

Balagan: Izraelski alfabet

Paweł Smoleński

Agora SA, Warszawa 2012

projekt okładki Sabina Bujok



Balagan

Tureckie słowo przejęte przez hebrajski z polskiego i tak nasączone polskimi znaczeniami, iż nie ma żadnej wątpliwości, skąd wywodzili się założyciele Izraela i twórcy współczesnej hebrajszczyzny. W żydowskim bałaganie nie ma „ł”, tylko „l”. Być może to również jedyne polskie słowo, które na stałe weszło do codziennego repertuaru języka izraelskich Arabów.”1




Całkiem uporządkowany wyszedł Pawłowi Smoleńskiemu ten bałagan. W alfabetycznie pogrupowanych hasłach dostajemy informacje i wyjaśnienie podstawowych terminów dotyczących Izraela, od alii po Zachodni Brzeg. A w środku o wszystkim po trochu – o geografii, klimacie, ludności, polityce, kulturze, historii – od jednej do kilku stron na hasło, do tego trochę zdjęć. Taki Izrael „w pigułce”, bardziej informacje przewodnika wycieczek niźli reportaż. Zobaczenia Izraela w pełni nie zastąpi, ale czy jakakolwiek książka może? Jak jadąc na wycieczkę zdajesz się tylko na przewodników, to dostajesz taką wiedzę o kraju, jaką oni mają, czyli nie zawsze doskonałą. I w tym także książka Smoleńskiego przypomina gawędę pilota.

Uświadomiłam to sobie jednak dopiero po lekturze, gdy poszukałam w internecie recenzji i trafiłam na portal erec israel. Rety, jak tam zjechano ten biedny Balagan. Uważam, że nie do końca sprawiedliwie, choć w kilku sprawach tamtejszy recenzent ma oczywistą rację, jak np. w przypadku zdjęcia Masady (str. 149), na którym ta starożytna twierdza położona nad Morzem Martwym wygląda zupełnie inaczej niż w moich wspomnieniach. Może to autor zawinił, może redakcja, w każdym razie obiekt na fotografii to nie Masada, ale opis się zgadza. Twierdza dziś jest symbolem bohaterskiego oporu Żydów, jej obrońcy woleli śmierć niż poddanie się Rzymianom. Do ruin twierdzy można dostać się pieszo (w upale!), 


my na szczęście dotarliśmy tam w inny sposób. 













Z góry jest wspaniały widok na morze, chociaż zdjęcie zupełnie tego nie oddaje, więc musicie uwierzyć mi na słowo.



Nie jest to jedyny błąd, który zarzucają autorowi, nie wszystkie potrafię zweryfikować, więc pisać o nich nie będę. Natomiast w warstwie światopoglądowej odebrałam Balagan jako książkę wyważoną, obiektywną. A to znaczy, że nie satysfakcjonującą środowisk wyznających konkretne poglądy czy to w sprawach konfliktu izraelsko-palestyńskiego, czy to na różne kwestie żydowskie, także historyczne. I zdaje się, że Smoleński mocno nadepnął niektórym na odcisk przypisując (ich zdaniem fałszywie) Ben Gurionowi, iż „powiedział, że Żydzi, którzy ocaleli z Zagłady, muszą mieć nieczyste sumienie, bo inaczej nie przeżyliby wojny.”2 Autor nie podaje w książce, skąd wziął tę wypowiedź, nigdzie też nie znalazłam informacji potwierdzającej, że faktycznie miała ona miejsce ani odniesienia się samego Smoleńskiego do zarzutu kłamstwa. Jeśli więc jest to nieprawda, mogę zrozumieć rozjuszenie owego recenzenta. Osobiście uważam jednak, że swoją książką Paweł  Smoleński zrobił więcej dobrego niż złego dla postrzegania przez nas współczesnego Izraela.


*

Mam to szczęście, że widziałam Izrael na własne oczy. Krótko i powierzchownie, ale jednak. Wprawdzie już jadąc tam nie byłam nastawiona ani anty-, ani pro-, jednak spodziewałam się, że kraj otoczony zewsząd nieprzyjaźnie nastawionymi sąsiadami będzie stosował rozmaite obostrzenia wobec obcych. Bardzo mile zaskoczyła mnie więc otwartość izraelskiego społeczeństwa (nie dotyczy niestety ortodoksyjnych Żydów, których nieprzyjazne spojrzenia towarzyszyły naszemu przejazdowi przez ich dzielnicę). Może teraz wygląda to już inaczej, ale gdy byłam tam w 2008 roku, miałam poczucie, że przyjęto nas bardzo przyjaźnie.


Pojechaliśmy wtedy na dwutygodniowy urlop 7 na 7, czyli tydzień byczenia się na egipskiej plaży i tydzień zwiedzania Izraela właśnie. Przełom stycznia i lutego na naszej półkuli to nawet w Egipcie nie najlepszy czas na plażowanie, chyba że w takich strojach kąpielowych, jak miały Egipcjanki.





Za to na zwiedzanie pogoda była jak najbardziej ok, więc zamiast smażyć się nad basenem pojechaliśmy obejrzeć Kair i piramidy 




oraz klasztor św. Katarzyny. 



Z pogodą i tak mieliśmy sporo szczęścia, bo -  jak nam powiedziała pilotka - tydzień przed naszym przyjazdem w Jerozolimie śnieg leżał, sami zresztą widzieliśmy jakieś niestopniałe jeszcze  resztki. Smoleński w Balaganie też wspomina o śniegu, tyle że  Ejlacie. Krytycy jego książki m.in. zarzucają mu, że to bzdura, bo w Ejlacie nigdy śniegu nie widziano, jednak mnie podczas czytania nie wydało się to dziwne, ciężka jerozolimska zima zupełnie uśpiła moją czujność.W okolicach Ejlatu nie natrafiliśmy na śnieg, lecz na kibuce i daktylowe gaje pośrodku pustyni.


A dalej już Jerozolima





Obowiązkowym punktem wycieczki do Izraela (przynajmniej tej pierwszej) jest oczywiście Wzgórze Świątynne, czyli miejsce niezmiernie ważne dla trzech wielkich religii, a na nim:


Ściana Płaczu. Kobiety i mężczyźni modlą się tu osobno, oddzieleni płotem. Część dla kobiet (ta po prawo) jest znacznie mniejsza, a choć kobiet w Izraelu wcale nie jest mniej niż mężczyzn tłok panujący pod Ścianą Płaczu był tylko trochę większy niż na części męskiej. Uwagę zwraca zróżnicowany ubiór religijnych mężczyzn, związany z przynależnością do określonej dynastii chasydzkiej. Kobiety ubierają się bardziej jednorodnie, zawsze skromnie, Mężatki często noszą peruki, po ślubie golą głowy, aby nie wydawały się dla mężów zbyt atrakcyjne, co nie przeszkadza w płodzeniu licznego potomstwa – w Izraelu chasydzkie rodziny są bardzo liczne, liczniejsze nawet niż arabskie (wszystkie te informacje pochodzą od naszej pilotki).










  


Meczet Al-Aksa i Kopuła na Skale. Na teren przynależny muzułmanom nie wolno wnosić żadnego alkoholu. Wspominam o tym, bo z zakazem wiąże się pewna historia. Otóż pilotka wspominała o zakazie trzykrotnie; zaraz na początku wycieczki, w wieczór poprzedzający zwiedzanie Wzgórza i wreszcie w dniu zwiedzania przed wysiadaniem z autokaru. No ale jakby to było, żeby wszyscy się podporządkowali. Musiał znaleźć się jakiś polski bohater, który postanowił przemycić w torbie puszkę piwa. A jakby tego było mu mało, otworzył tę torbę właśnie na dziedzińcu przed meczetem, dosłownie pod nosem strażnika. Niestety, znów potwierdziło się, że głupota nie ma skrzydeł i dzielny przemytnik nie odleciał wolny, tylko musiał zdać się na pilotkę, by wyrwała go z rąk rozeźlonych strażników. Tym razem mu się upiekło, ale mogło się to skończyć zupełnie inaczej. I może powinno, bo jak można z rozmysłem nie szanować cudzych świętych miejsc. Co byśmy zrobili, gdyby w naszych kościołach innowiercy okazywali taki brak szacunku?





 


  
Grób Pański. Na podwórzec przed świątynią można dostać się kilkoma drogami. Najpopularniejsza wiedzie chyba przez bazar, bo idąc tamtędy mija się kolejne stacje drogi krzyżowej i wchodzi przez główna bramę. 







 My jednak przeszliśmy przez etiopski kościół.













 Nie tylko na dziedzińcu, ale i w środku świątyni atmosfera w niczym nie przypomina modlitewnego skupienia, jakie znamy z europejskich kościołów. Po części wynika to chyba z tego, że każdy odłam chrześcijaństwa chce i musi mieć w świątyni swój kawałek miejsca, a nad całością nikt nie panuje. Ale nawet gdyby był jeden gospodarz, to pewnie i tak nie byłby w stanie zapanować nad tym cisnącym się tłumem ludzi z aparatami fotograficznymi, zaglądających w każdy zakamarek, czekających w olbrzymiej kolejce na wejście do centralnego miejsca Grobu, pchających się, by poświęcić zakupione pamiątki (święcenie nie odbywa się tak, jak u nas, ale przez położenie ich w określonym miejscu, innym dla katolików, innym – dla prawosławnych).







Plan wycieczki naturalnie obejmował także inne kościoły chrześcijańskie, ale o nich nie będę się już rozpisywać, bo i miejsca brak, i cierpliwość czytających ten post jest już pewnie na wyczerpaniu. No i przyznam się, że oglądając zdjęcia trochę się pogubiłam, które jest skąd.

Zamiast tego krótko wspomnę tylko o instytucie Jad Waszem, bo i tam zawitaliśmy. 









 Spacer alejkami Ogrodu Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, w którym naprawdę jest masa tablic z polskimi nazwiskami. Największe wrażenie zrobił na mnie jednak pomnik – mauzoleum wzniesione dla upamiętnienia dzieci – ofiar Holokaustu. Surowe wnętrze oświetla blask świec, a zwiedzaniu towarzyszy odczytywana cicho lista ofiar: imię, nazwisko, wiek i kraj pochodzenia: nazwiska nie powtarzają się przez kilka dni, w Holokauście zginęło półtora miliona dzieci.




Ale nie myślcie sobie, że wycieczka do Izraela, to tylko miejsca poświęcone religii i martyrologii, bo bywały i takie bardziej rozrywkowe. Nie, nie dyskoteka, a jeśli już to we własnym zakresie. Był za to  pobyt nad rzeka Jordan,


 
i całkiem przyjemny rejs po jeziorze Genezaret,




a kąpiel w Morzu Martwym to po prostu niezapomniane i nieporównywalne z niczym przeżycie.  



Najpierw dla urody należy wysmarować się błockiem, trochę odczekać, a później – hop do wody. Zanurzyć się nie można i to nie tylko dlatego, że woda wypiera, ale też dlatego, że trzeba uważać, aby nie dostała się do ust. Nie udało mi się tego uniknąć i zapewniam, że tego obrzydliwego smaku nie zapomnę nigdy. Ale nawet to nie jest w stanie zepsuć frajdy z kąpieli. Tam naprawdę można by położyć się na powierzchni wody i czytać gazetę.


*



No i znów tekst wyszedł mi długachny, choć starałam się pisać skrótowo i ścięłam parę fragmentów. Ciekawe, czy ktoś przeczyta go w całości, czy raczej zaglądający tu poprzestaną na obejrzeniu zdjęć i zerknięciu na finał. A jaki jest finał?

Powinnam polecić przeczytanie książki albo odwiedzenie Izraela tym, którzy go jeszcze nie widzieli, a najlepiej jedno i drugie. Mnie się książka podobała, gdy ją czytałam, ale później przekonałam się, że nie jest doskonała. Zobaczenie Izraela to niezapomniane przeżycie, jednak teraz w regionie zrobiło się znacznie mniej bezpiecznie niż wtedy, gdy ja tam pojechałam. Lepiej więc nie będę niczego polecać, każdy sam wie, co będzie dla niego dobre.


1Str. 24.


2Str. 24.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...