Wojciech Jagielski
Wydawnictwo Znak, Kraków 2012
304 strony
„Wypalanie traw to trochę takie pożegnanie z czasem, który upłynął, i wszystkim, co się w nim wydarzyło. Zamykamy to, zostawiamy za sobą i szykujemy się na to, co nowego przyniesie nam życie (…). To jak rytuał oczyszczania, który ma przynosić nadzieję, Ale zdarza się, że przeradza się w dymną zasłonę, skrywającą śmiertelne zagrożenie.”1
Te słowa
Raymonda Boardmana, jednego z bohaterów Wypalania traw, są właściwie kwintesencją opowieści Wojciecha
Jagielskiego o upadku systemu segregacji rasowej w RPA. Opowieści o
zmianach, na jakie jedni czekali z utęsknieniem i nadzieją, a inni
robili wszystko, aby im zapobiec. I o tym, że zmiany nie zadowoliły
nikogo. Rozczarowały tych, którzy oczekiwali poprawy losu, a
tymczasem zmieniło się nic. Za to według beneficjentów
dotychczasowego systemu zmieniło się wszystko.
Ventersdorp,
burskie miasteczko na stepie Transwalu, przez lata było ostatnią
ostoją apartheidu, opierającą się przemianom, jakie następowały
w całej Republice Południowej Afryki. I twierdzą Eugena
Terre'Blanche'a, charyzmatycznego przywódcy Burów
przeciwstawiających się nowym porządkom. Wraz z wygraniem wyborów
przez Nelsona Mandelę i Afrykański Kongres Narodowy do władzy
doszli czarni mieszkańcy RPA, w pierwszych w życiu wyborach
wybierali swoich przedstawicieli: prezydenta, burmistrzów, radnych.
W Ventersdorpie także wybrano czarnego burmistrza, czarnych radnych.
Jednak przejęcie przez nich władzy było tylko pozorne, dalej
niekwestionowanym, samozwańczym królem miasteczka pozostał
Terre'Blanche.
„Biali potrzebowali go, by brał na siebie ich uprzedzenia, także te najgłębiej skrywane, usprawiedliwiał je, zdejmował z nich piętno wstydu i zła, uwalniał od poczucia winy i strachu przed osamotnieniem. Ale najwyraźniej potrzebowali go też czarni, a przynajmniej ci, którzy w imieniu czarnych i z ich wyboru sprawowali w miasteczku władzę. Każdym swoim uczynkiem, każdym słowem, nawet samym istnieniem służył im za rozgrzeszenie błędów, opieszałości i zaniechań. I wygodna wymówkę dla ich niechęci, by wprowadzać wielką zmianę, którą obiecywali.”2
Stojąc na
czele Afrykanerskiego Ruchu Oporu zyskał sławę w całym kraju i
stał się postrachem bardziej może nawet dla białych - Anglików i
burskich zdrajców, jak nazywał tych, którzy opowiadali się za
zniesieniem apartheidu – niż dla czarnych. On sam nie uważał się
zresztą za rasistę, a jedynie za zwolennika starego porządku,
według którego każdy ma żyć osobno, biali, czarni, Burowie,
Anglicy, Hindusi. A kiedy już przekonał się, że nie wygra,
ograniczył walkę do żądań wydzielenia dla Burów odrębnego
państwa na terenach Transwalu. Nie przebierał w środkach, jego
afrykanerska armia to nie byli zwykli zadymiarze, nie były im obce
akty przemocy, a nawet zabójstwa. Jednak wodzowi długo udawało się
wykpić od odpowiedzialności najwyżej grzywną. W końcu trafił do
więzienia, opuszczał je jednak jako bohater, może nie dla
wszystkich, ale dla białych mieszkańców Ventersdorpu na pewno. Tu
nadal był wodzem, panem, tu nadal mógł wszystko. Do czasu.
4 kwietnia
2010 roku Eugene Terry'Blanche został zabity na swojej rodzinnej
farmie pod Ventersdorpem. Nie zginął z rąk przeciwników
politycznych, nie zginął w walce ani za swoje idee. Zatłukło go
metalowym prętem dwóch czarnych robotników, którym był winien
pieniądze.
„Ku zdziwieniu policjantów, zabójcy nawet nie próbowali uciekać, nie zmyli z siebie krwi ofiary. Spokojni i pogodzeni z losem, przyznali się do wszystkiego, jakby uważając, że postąpili sprawiedliwie, że to im stała się krzywda. Choć dopuścili się zbrodni, byli jej ofiarami na równi z tym, którego zabili.Nie spodziewali się kary, raczej nagrody”3
W swym
fabularyzowanym reportażu Wojciech Jagielski w pasjonujący sposób
przybliża czytelnikowi historię RPA i dzieje
południowoafrykańskiego systemu segregacji rasowej. W tym kraju
przez dziesięciolecia miejsce jednostki w społeczeństwie, jej
rolę, szanse na przyszłość wyznaczał zapis dokonywany tuż po
urodzeniu w Wielkiej Księdze Rejestru. To on decydował, gdzie kto
ma mieszkać, pracować, kogo może kochać. Mógł być przepustką
do lepszego życia albo wyrokiem skazującym na nędzę. Nad
przestrzeganiem rozdziału między rasami czuwały zastępy
policjantów, a złamanie zakazów groziło surowymi karami zarówno
czarnym, jak i białym. To było jedyne, w czym byli sobie równi.
Władza i podporządkowanie, bogactwo i nędza rozdzielone były już
według przynależności rasowej.
Przemiany
dla białych oznaczały utratę uprzywilejowanej pozycji, a dla
czarnych nie tylko nadzieję na polepszenie losu, ale może nawet na
wzięcie odwetu za lata poniżeń. Wypalanie traw opowiada, co
te przemiany tak naprawdę przyniosły.
Wojciech
Jagielski to dla mnie jeden z najlepszych naszych reporterów. Bardzo
mi odpowiada, że nie ogranicza się jedynie do przedstawienia
niektórych zjawisk, wycinków rzeczywistości z kraju, o którym
pisze, lecz ukazuje go całościowo, wprowadzając czytelnika w temat
od podstaw. A do tego zagadnienia, które podejmuje, choć odnoszą
się do konkretnego czasu i miejsca, mają wymiar uniwersalny. Pod
tym względem jego książki są podobne.
Podoba mi
się też sposób, w jaki Jagielski pisze, to, że jego reportaż ma
postać nieco fabularyzowaną. W Wypalaniu traw poszedł w tym
kierunku najdalej, jak dotąd. Właściwie można by zastanawiać
się, czy książka ma w sobie więcej z powieści, czy z
non-fiction. Jego bohaterowie, to ludzie żyjący naprawdę,
wydarzenia, o których pisze, są autentyczne, ale książka posiada
fabułę, a szczegółowość przeżyć występujących w niej
postaci, pewna intymność ich wrażeń, myśli, bliższa jest jednak
literaturze fikcji niż faktu. Jednakże owa powieściowa forma
książki w żadnej mierze nie odbiera opisowi wiarygodności, za to
w wysokim stopniu podnosi jej atrakcyjność.
1s.
260.
2s.
268.
3s.
27.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz