niedziela, 4 marca 2012

Księgarz z Kabulu

Åsne Seierstad
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009
310 stron

Ocena 6/6

Niedawno pisałam o podobnej książce – Friszcie Petry Procházkovej. Można pomyśleć, że nastawiłam się na ten temat, ale to przypadek, tak się po prostu złożyło. Od dawna Księgarza... miałam na liście, a jak się trafił, to cóż było robić. A więc znów Afganistan i w dodatku w bardzo podobnej formie, jak poprzednio: powieść/opowiadania o afgańskich zwyczajach widzianych oczami młodej Europejki, przebywającej pośród członków kabulskiej inteligenckiej rodziny. W pewnym sensie jednak książki te są swoim przeciwieństwem. Petra Procházková pokazała wzajemne relacje i reakcje ludzi z dwóch odmiennych kultur, nie wyjaśniając, skąd czerpała wiedzę o Afganistanie. Nie wiemy, czy jej europejska narratorka i główna bohaterka powieści - Herra, Rosjanka, która wyszła za mąż za Kabulczyka i mieszkała z jego rodziną dziesięć lat, ma cokolwiek wspólnego z jakąkolwiek autentyczną postacią. Pod tym względem natomiast Księgarz z Kabulu jest właściwie fabularyzowanym reportażem, bo sama autorka przez kilka miesięcy mieszkała wśród ludzi, o których później opowiedziała, za to w książce nie ma żadnych porównań, odniesień do naszego sposobu życia, w tych historiach Europejczycy niemal się nie pojawiają, nawet autorka jest w nich całkowicie nieobecna, tak jakby przez cały czas była tylko powietrzem albo kurzem w ich mieszkaniu. 

*
Norweska dziennikarka Åsne Seierstad poznała tytułowego księgarza Sułtana Chana zaraz po przyjeździe do Kabulu w listopadzie 2001, tuż po wypędzeniu talibów ze stolicy. Godzinami słuchała jego opowieści o życiu pod kolejnymi reżimami, a gdy zapragnęła napisać książkę o afgańskiej rodzinie, otrzymała zaproszenie do zamieszkania w jego domu. I tak trafiła do czteropokojowego mieszkania w jednym z postkomunistycznych bloków w Mikrorejonie, zajmowanym przez rodzinę księgarza: dwie żony, dzieci, matkę i młodsze (ale dorosłe już) rodzeństwo Sułtana. Obserwowała życie codzienne, towarzyszyła księgarzowi w podróżach w interesach, wysłuchiwała opowieści członków rodziny. Nie zna języka dari, jednak kilkoro osób z rodziny mówiło po angielsku, korzystała więc z ich pomocy jako tłumaczy i opowiadaczy. Wszyscy wiedzieli, że zamieszkała z nimi, aby napisać książkę, więc jeśli woleli, by o czymś nie pisała, mówili o tym. Skończyło się jednak skandalem i sądem. Otóż, mimo że Seierstad nadała swoim bohaterom fikcyjne imiona, to Sułtan Chan był w Kabulu na tyle rozpoznawalną postacią, iż wiedziano, o kogo chodzi. Po wydaniu książki zarzucił jej przekłamania i zniesławienie, a nawet, starając się o azyl w Europie, twierdził, że z powodu książki w Afganistanie grozi mu niebezpieczeństwo.

Niewykluczone, że po publikacji powieści położenie Sułtana Chana nie było najbezpieczniejsze. Pamiętać trzeba bowiem, że w kraju, również w stolicy nie jest jeszcze spokojnie, a sympatycy i zwolennicy reżimu talibów nadal są tam aktywni, Seierstad zaś ujawniła jego poglądy na okres ich rządów. Nie miał też powodów do dumy z powodu swojego wizerunku, jaki ukazuje się oczom czytelnika. Na zewnątrz uroczy człowiek, oczytany, wykształcony, pracowity, człowiek, który dla ratowania dóbr afgańskiej kultury nie wahał się przed czynami, za które dwukrotnie trafił do więzienia, a po upadku talibów stawiający pracę nad odbudową dla kraju ponad waśnie i walkę o władzę, jednym słowem ideał według naszych zachodnich standardów. Z rodzinnych opowieści wyłania się jednak zgoła odmienny obraz – tyrana i despoty, przed którym drży cała rodzina, wymuszający posłuszeństwo środkami psychologicznymi i ekonomicznymi, a gdy zawiodły, sięgający do kar fizycznych. Pewnie sam nie był świadomy, że taki może być jego obraz widziany z boku, zwłaszcza że pozornie jego poglądy wydawałyby się bliższe ludziom zachodu. 
 
Sułtan Chan jest niewątpliwie w książce pierwszoplanową postacią, ale nie jedyną. Obok niego na równych prawach pojawia się bowiem kilkoro członków rodziny, właściwie to każdy rozdział poświęcony jest komu innemu. A poprzez opowieści o nich możemy zobaczyć, jak żyją ludzie w dzisiejszym Afganistanie, ale też poznać trochę historię kraju, zwyczaje dawne i obecne, sytuację polityczną taką, jaka ona była na czas pisania książki. Najwięcej jest oczywiście o sytuacji i pozycji kobiet (a może ja jako kobieta byłam szczególnie wyczulona na ten temat), ale sporo też o innych sprawach i zjawiskach. Czytelnik dowiaduje się chociażby, jak funkcjonuje afgańska rodzina, bo mimo że autorka zarzeka się, iż opisana przez nią nie musi być reprezentatywna dla wszystkich rodzin, jako inteligencka i żyjąca we względnym dobrobycie, to jednak w tle pojawiają się też inne, pod jednymi względami różniące się od tej, wśród której mieszkała, pod innymi – bardzo podobne. Z pojedynczych historii wyłania się obraz rodziny patriarchalnej (jeśli nawet nie faktycznie, to przynajmniej na pozór, na zewnątrz), w której wola najważniejszego w rodzie mężczyzny jest prawem. 

A jak już mowa o prawie, to i o tym można się sporo dowiedzieć (rozdział o stolarzu). Ponadto o robieniu interesów w Afganistanie, o handlu z Pakistanem, o sytuacji na pograniczu z Pakistanem, o homoseksualizmie w szeregach bojowników, o „karierze” burki, która rozpoczęła się w Afganistanie dopiero w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. I o wielu, wielu innych sprawach codziennych, o których wcześniej nie miałam pojęcia, albo – co gorsze – miałam zupełnie inne pojęcie.

Najważniejsze jednak w tej książce (to, za co właśnie dałam jej 6/6) było, że przy jej lekturze po raz pierwszy chyba uświadomiłam sobie tak wyraźnie, jak niewiele dzieli nas, kobiety z zachodniej cywilizacji, od kobiet w burkach. Może to przez brak uogólnień i ograniczenie się przez autorkę do opisywania konkretnych sytuacji, bez oceniania ich z naszego europocentrycznego punktu widzenia, a może po prostu do tego dojrzałam, bo i wcześniej pewne myśli i poglądy o naszej rodzimej kobiecej mentalności kołatały mi się po głowie, ale nie w tym kontekście, to znaczy nie w zestawieniu z sytuacją kobiet wschodu. Mniejsza zresztą, dlaczego. Ważne, że czytając o zachowaniach kabulskich kobiet, o ich sposobie myślenia, o ich wzajemnym stosunku wobec siebie doszłam do wniosku, że my jesteśmy takie same. I nic to, że nie nosimy burek, same wybieramy mężów, nie wspominając już o rozmawianiu z obcymi mężczyznami, podawaniu im ręki, czy przebywaniu sam na sam w jednym pomieszczeniu. Bo tak naprawdę chodzi o hierarchię wartości, o to, że w dalszym ciągu sporo z nas pozostaje w (podświadomym?) przekonaniu, że mężczyźnie więcej wolno/przystoi. Równość wobec prawa to jedno, a jednakowe traktowanie kobiet i mężczyzn w przekonaniu społecznym – to drugie. Z opowieści Åsne Seierstad wynika, że hamulcem do uzyskania równości z mężczyznami jest nie tylko prawo, ale też opinia społeczna, i to w dużym stopniu opinia innych kobiet. 
 
A jak to jest u nas? Jak by nas widziała Norweżka Åsne Seierstad​​? W Skandynawii chyba najbardziej na świecie w praktyce i mentalności ogółu wdrożone są równe prawa kobiet i mężczyzn, A w Polsce? Co z tego, że mamy jednakowe prawa, gdy w grę wchodzi opinia otoczenia? Chętnie ubolewamy nad losem bidulek w burkach, ale gdy przychodzi do oceniania sąsiadek, to już nie jesteśmy takie postępowe. Wiecie, o czym mówię? Jak wychowuje się w naszych rodzinach córki i synów? Jednakowo? Kto uczy się gotować? Które nastoletnie dziecko może nie wrócić na noc: syn czy córka? A czy tak samo myślimy o rodzinie dziewczyny i chłopaka, jak nastolatki zmachają ciążę? A nowa żona dla 50-latka? Na czym polega różnica z Afganistanem? Tam mąż nadal utrzymuje pierwszą żonę, u nas się rozwodzi i nie ma zobowiązań. Ktoś nim pogardza? Nie na tyle, by spotkał się z ostracyzmem społecznym, zarówno wśród mężczyzn, jak i kobiet. To raczej jego porzucona żona przestaje być zapraszana na imprezy wspólnych „przyjaciół”.

I tak dalej, i tak dalej. My kobiety nie chcemy tego widzieć. Ubolewamy nad losem biednych gnębionych muzułmanek, a jednocześnie na każdym kroku dystansujemy się od feministek. Nie chcemy pamiętać, że gdyby nie one, to dziś nie tylko nie miałybyśmy prawa głosować (wielkie co), ale nawet dziedziczyć po rodzicach równo z braćmi, mieć swoich mieszkań (na sprzedaż mieszkania trzeba byłoby zgody męża, ojca, albo brata) i.t.d. W latach pięćdziesiątych wszystkie startowałyśmy z tego pułapu, co Afganki, tam poszło w burki, u nas w kobiety na traktorach, w Szwecji – w kobiety w parlamencie. Ale nic nie jest dane raz na zawsze – jak słusznie zauważyła Pani Profesor Magdalena Środa. 

Książka Åsne Seierstad może być przestrogą, jak łatwo cofnąć się z obranego kierunku i jak trudno wrócić na dawną drogę w sprawie praw kobiet, jeśli nie będziemy aktywne, czujne i lojalne wobec siebie na każdym kroku. Jeśli nie będziemy domagać się i stosować wobec siebie tych samych wymagań, co mężczyźni, to nie oczekujmy, że oni dadzą nam to za friko, nawet jeśli pozwalają zdjąć burki, jak księgarz z Kabulu swoim żonom.

4 komentarze:

  1. Rewelacyjna recenzja i refleksje po lekturze. Masz absolutną rację, skupiamy się zbyt często na powierzchownych objawach nierówności (te burki), a byt mało wnikamy do wnętrza problemu zbyt mało pytań zadajemy sobie o sedno sprawy. Podobnie jest z urlopami rodzicielskimi - dlaczego zakłada się, że to kobieta musi po urodzeniu dziecka pójść na urlop macierzyński, a nie ojciec? W niektórych (jak nie wszystkich) krajach skandynawskich matki i ojcowie biorą po równo ileś tam miesięcy urlopu, czy nawet lat (rok czy dwa lata), więc nie ma sytuacji, że pracodawca nie kwapi się do zatrudnienia kobiety "w wieku rozrodczym", bo tak samo w wieku rozrodczym na urlop ojcowski może pójść mężczyzna.

    Zwróciłaś też uwagę na ciekawą kwestię - prawa nie są dane raz na zawsze. W latach 70. sytuacja Afganek była zdecydowanie lepsza niż dwie dekady później i nawet niż jest teraz. W krajach rozwiniętych też różnie się to może zmieniać. Warto o tym pamiętać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całkowicie się zgadzam z Twoimi uwagami o urlopach. I to, niestety, również kobiety mają takie poglądy. Nie tylko zresztą na sprawę urlopów. Weźmy choćby podnoszony teraz w mediach (przez kobiety) temat budowy żłobków i przedszkoli. Sam postulat jest słuszny, ale ten argument, którego przy tym używają! Dlaczego nie mówi się, że to będzie korzyść dla rodziców, tylko – dla kobiet? To tylko umacnia stereotypy, że opieka nad dziećmi, to głównie obowiązek matek.
      Często też spotykam się ze stwierdzeniami kobiet, że mężczyzna „pomaga” w domu. A to przecież już z założenia oznacza, że on nie musi, że to jej obowiązki. I nie chodzi mi bynajmniej o to, jak funkcjonują konkretne rodziny, bo to ich wewnętrzna sprawa, tylko o społecznie przyjmowany model podziału obowiązków domowych.
      Wszyscy już się chyba zgadzamy, że kobietom należą się równe prace (i płace) z mężczyznami, ale w kwestiach obyczajowych i w relacjach domowych pewnie jeszcze długo potrwa, zanim uznamy to za oczywiste. I dlatego uważam, że hipokryzją jest, gdy użalamy się nad kobietami Wschodu, a w tym żalu czuć nutkę wyższości, że my to byśmy nie pozwoliły się tak traktować.

      Usuń
    2. O tak, to "pomaganie" w domu też mnie drażni. Na szczęście w moim pokoleniu już tego nie słyszę, nie znam, ale np. mój tata "pomagał" w domu, jak i cała masa mężczyzn obecnie mających po 50 kilka lat. Ostatnio czytałam jakieś statystyki w Wielkiej Brytanii z zeszłego roku, ile na pracach domowych spędzają kobiety, a ile mężczyźni. Wyszło oczywiście, że kobiety więcej, ale gdy wychodzą za mąż to pracują w domu jeszcze więcej, zaś mężczyźni mniej. Znaczy to, że póki wszyscy są singlami obie płcie wykonują obowiązki domowe, ale po ślubie niemal wszystko spada na kobiety. Zadziwiające jednak było to, że statystycznie kobiety więcej czasu spędzają na poprawianiu pracy mężczyzn, niż ci mężczyźni spędzają na tej pracy! Może kobiety mają zawyżone standardy jeśli chodzi o porządek? Obserwując kobiety w wieku mojej mamy skłonna jestem tak przypuszczać...

      Kobiety lubią generalnie się nad sobą użalać, robić z siebie ofiary, zapominając, że to od nich w dużej mierze zależy to, jak będą traktowane. Jeśli się godzą na nierówność, to ta nierówność będzie się umacniać.

      Usuń
    3. Z pewnością młode pokolenie kobiet jest już inne, ale nie wszędzie niestety. W niektórych środowiskach nadal jest po staremu. Ostatnio trafiłam przypadkiem na jakimś forum (chyba wp.pl) na wpis chłopaka, który żalił się, że jego dziewczyna nie umie i nie chce gotować. I co on ma robić? W pierwszym momencie pomyślałam, że to prowokacja albo że go wytępią, wykpią. Ale nie. Nieliczni tylko napisali, żeby sam się nauczył, jeśli marzy mu się domowa kuchnia, a większość (w tym żeńskie nicki) doradzała, jak ją zmienić. Wyobrażasz sobie!
      A co do tych zawyżonych standardów, to racja. A jeszcze niektóre kobiety nakręcają się nawzajem, jakby robiły zawody na częstotliwość odkurzania.
      Dawno już przyszło mi do głowy, że w niektórych społecznościach kobiety same popierają nierówności, a w skrajnych przypadkach nawet różne okrutne zwyczaje (obrzezywanie dziewczynek, zabójstwa honorowe). Teoretycznie wiem, że są przekonane, iż kierują się dobrem córek albo całej rodziny, ale jednak nie przyjmuję wyjaśnienia dla takich zachowań.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...