Ann
Patchett
Wydawnictwo Znak, Kraków 2011
tłumaczenie: Anna
Gralak
Wydawca
reklamuje książkę jako opowieść o podróży do jądra ciemności,
a jakby tego było mało, umieszcza jeszcze cytat z „Time
Magazine”, w którym napisano, że jest to współczesna,
kobieca wersja Jądra ciemności.
Wolę wierzyć, że „kobieca wersja” to skojarzenie wywołane
płcią autorki i bohaterek powieści, bo jeśli autor porównania
miał na myśli także poziom utworu, to byłoby dla nas,
czytelniczek, lekceważące po prostu. Pod względem literackiego
poziomu te dwa utwory nijak mają się do siebie. Nie dlatego, że
książka Ann Patchett jest zła, o nie – to wartościowa powieść,
jeśli oceniać ją przez pryzmat pytań, jakie stawia i problemów,
które porusza. Ale literacko od conradowskiego Jądra ciemności
dzieli ją wiele. Może nie lata świetlne, ale i tak daleko jej do
wywołania w czytelniku owego dreszczu, namacalnego wręcz
zagłębienia się w gąszcz nieznanego na zewnątrz i w sobie,
doświadczanego przy lekturze opowiadania Józefa Korzeniowskiego.
Powiedziałabym,
że takie porównanie stanowi niedźwiedzią przysługę dla autorki,
bo powoduje, że ci, którym „Jądro ciemności” podobało się,
będą zawiedzeni, a ci, którzy fanami opowiadania nie są, ominą
powieść szerokim łukiem, choć to rzecz zdecydowanie lżejsza,
przystępniejsza. Tyle, że autorka sama wystawiła się na
porównania, wprowadzając wiele nachalnych wręcz analogii między
swoją a conradowską fabułą i nie sprostała postawionemu samej
sobie wyzwaniu, niepotrzebnie umniejszając w ten sposób wymowę
powieści.
Jej
Marlowem jest Marina, wysłana w głąb amazońskiej dżungli przez
koncern farmaceutyczny, aby zbadać, jak postępują prace nad
cudownym lekiem, który może zmienić oblicze zachodnich
społeczeństw, bo pozwoli kobietom odkładać decyzje o
macierzyństwie do późnej starości. Tajemnicza doktor Swenson wraz
z grupką naukowców od lat prowadzi finansowane przez koncern
badania wśród amazońskiego plemienia Indian, w którym kobiety nie
przekwitają, lecz do końca życia zachodzą w ciążę i rodzą
zdrowie dzieci. Badaczka nader oszczędnie dzieli się z pracodawcą
informacjami o postępach prac, przysyła natomiast enigmatyczny list
zawiadamiający o śmierci pierwszego z wysłanych przez koncern
emisariuszy. Marina będzie musiała uzbroić się w cierpliwość,
zanim dotrze do obozu naukowców, w międzyczasie dowiadując się
nieco na temat swojego „Kurtza”. A i w dalszych wydarzeniach
dopatrzeć się można analogii z wydarzeniami z Jądra
ciemności.
Problem
jednak w tym, że analogia wydarzeń nie idzie w parze z analogią
wrażeń. Brakowało mi podczas lektury Stanu zdumienia owego
uczucia niepokoju, jakie miałam czytając Jądro
ciemności. Na wszelki
wypadek przeczytałam jeszcze raz opowiadanie Conrada, tym razem
wydane prze to samo wydawnictwo, przez krakowski Znak, w nowym
tłumaczeniu Magdy Heydel. I tylko utwierdziłam się we
wcześniejszym przekonaniu, że Conrad przenosi nas z wygodnego
fotela w obcą dzicz, na dno nieznanego piekła, a Patchett co
najwyżej pokazuje nam przez szybę oranżerię na tyłach Hollywood.
W cudzych recenzjach znalazłam pochwałę opisów dzikiej dżungli,
ale z mojego egzemplarza chyba je wycięto, zastępując obrazkami z
przydomowego ogródka. Brakło tego dreszczu, zapowiadanego
przyrównaniem do dzieła Conrada, tego irracjonalnego poczucia lęku
przed nieznanym, obcym, złym, od którego nie ma ucieczki, jakie
towarzyszyło mi podczas lektury
Jądra ciemności.
Ostrość pytań stawianych przez autorkę o granice ingerencji w
świat Innego i o sens i prawa do doświadczeń prowadzących do
„poprawiania” natury stępiona, przyćmiona została scenerią
jak z filmu klasy B.
Niech
Was jednak nie zraża ta krytyka. Nie byłoby jej, gdybym nie uważała
tej książki za ważną i gdyby nie zbyt wygórowane oczekiwania co
do literackiego poziomu Stanu
zdumienia.
Nie tyle Wam, co samej sobie chcę powiedzieć: nie patrz na formę,
nie patrz na treść, patrz na przesłanie.
A w Stanie
zdumienia
przesłanie jest jak najbardziej godne zauważenia i głębokich
przemyśleń, bo niesie za sobą egzystencjalne pytania, na które
nie trafiłam jeszcze w innych książkach: przy wciąż
rozwijających się technologiach możliwa jest coraz większa
ingerencja w prawa natury, w naturalny porządek świata - czy
powinniśmy z tego korzystać, czy są gdzieś granice, których nie
wolno przekroczyć?
Warto się nad tym zastanowić, niezależnie od
tego, czy w książce Ann Patchett dopatrzymy się odpowiedzi, czy
nie.
Mnie się "Stan zdumienia" czytało bardzo dobrze. To jedyna powieść Patchett, którą poznałam, ale nie zamierzam kończyć tej znajomości.
OdpowiedzUsuńMnie też się dobrze czytało, Tyle tylko, że z powodu porównania spodziewałam się literatury, która nie odejdzie w niebyt nawet za kilkadziesiąt lat. Tymczasem "Stan zdumienia" należy moim zdaniem do tych, o których już za kilka lat nikt nie będzie wspominał, i szkoda mi, bo w poruszonych problemach tkwił potencjał.
UsuńKsiążka Patchett to czytadło, ale ciekawe, niebanalne. Ja mam w ogóle problem z lekką literaturą; staram się unikać, ale czasami, jako przerywnik, przełknę i jeśli takie czytadło naprawdę mnie zaskoczy interesującą fabułą (a Patchett się to udało), to jednak pamiętam:)
UsuńTo ja jestem chyba łaskawsza dla "Stanu zdumienia", bo mimo całej swojej krytyki nazwałabym ją raczej literaturą środka, aniżeli czytadłem :)
UsuńPowtórzę się, wiem, ale liczyłam na jeszcze więcej, a tu się zawiodłam.
Recenzja świetna, ale książką nie jestem zainteresowana. Tym razem sobie odpuszczam ; )
OdpowiedzUsuńDziękuje za miłe słowa. A na książkę nie namawiam, jest tyle wspaniałych rzeczy do czytania, że naprawdę trzeba prowadzić ostrą selekcję :)
Usuń