Zanim jednak nabrałam co do tego pewności, przeczytałam co nieco tych pierwszych. Muszę teraz pozbierać jakoś te z ostatnich miesięcy i podsumować, bo ich fabuła topnieje mi w pamięci, jak śnieg, który mają w tytułach. Nie ma co rozpisywać się o każdym z osobna, aż tyle nie mam o nich do napisania, żeby poświęcać każdemu osobną notkę, więc będzie trzy w jednym.
Smilla w
labiryntach śniegu
Peter
Høeg
Świat Książki,
Warszawa 1996
tłumaczenie:
Iwona Zimnicka
projekt
okładki: Michał Sosnowski
Jak zwykle w
skandynawskich kryminałach dużo tu obyczajówki. Wprawdzie wątek
sensacyjny jest cały czas obecny, ma w książce bardzo silną
pozycję, a do tego jest w miarę oryginalny, jednak tym,
co bardziej przykuwa uwagę, są bardzo interesujące i raczej mało
nam znane relacje społeczne między Duńczykami i Grenlandczykami.
Osią
opowieści jest wątek tajemniczej śmierci małego Grenlandczyka i
prywatne śledztwo prowadzone przez jego sąsiadkę, tytułową
Smillę. Malec zginął w wyniku upadku z dachu kopenhaskiego
budynku, co policja uznała za nieszczęśliwy wypadek. Jedynie
Smilla upiera się, że do tej śmierci ktoś się przyczynił, bo
jak inaczej wytłumaczyć fakt, że cierpiący na lęk wysokości
dzieciak dobrowolnie wszedł na dach, co więcej – że podszedł do
jego krawędzi. Smilla postanawia dojść prawdy na własną rękę.
Akcja toczy się w
Kopenhadze i na Grenlandii, na morzu i lądolodzie, w
teraźniejszości, ale korzeniami sięga przeszłości. Wydarzenia
towarzyszące wyjaśnieniu kryminalnej zagadki, ale też postać
tytułowej bohaterki, pół Dunki, pół Grenlandki stają się
okazją do ukazania współczesnego stylu życia i problemów
Grenlandczyków. Polskiego czytelnika, dla którego Dania wydaje się
być wzorcem tolerancji i równych praw dla wszystkich, zaskoczyć
może, że Grenlandczycy traktowani są jak obywatele drugiej
kategorii.
Szeroko zarysowana
warstwa społeczno-obyczajowa nie jest niczym nowym w skandynawskich
kryminałach, można nawet powiedzieć, że jest ich znakiem
rozpoznawczym i dodatnią cechą. Ale w tej książce została
nadzwyczajnie rozwinięta z pozytywnym skutkiem, do tego stopnia, że
śmiało można by zaklasyfikować ją do powieści obyczajowych z
wątkiem sensacyjnym, a nie stricte kryminałów.
Jedyne, co mi w
Smilli w labiryntach śniegu wadziło, to styl. Prawie każde,
nawet mało istotne wydarzenie, posunięcie, zjawisko poprzedzone
było uogólnieniem i od niego dopiero autor przechodził do detalu.
Początkowo nawet mi się to podobało, ale po pewnym czasie zaczęło
nużyć, chwilami nawet drażnić, jako że na dłuższą metę
dawało efekt domorosłego filozofowania i pompatyczności. To
jednak drobiazg w zastawieniu z oryginalną zagadką i jeszcze
oryginalniejszą scenerią, jaką oferuje powieść.
Anioły śniegu
James
Thompson
Wydawnictwo
Amber, Warszawa 2012
tłumaczenie:
Maciej Nowak-Kreyer
projekt graficzny
okładki: Małgorzata Cedo-Foniok
James Thompson jest
Amerykaninem, ale od kilkunastu lat mieszka w Finlandii ożeniony z
rodowitą Finką i pisze według wzorców skandynawskich, nie mam
więc wątpliwości, jaką narodowość przypisać jego powieści. A
jest to pierwsza powieść z udziałem detektywa Kariego Vaary,
policjanta z turystycznej mieściny w Laponii. Po kilku latach pracy
w helsińskiej policji Vaara wrócił do rodzinnego miasteczka i objął
dowodzenie miejscowym posterunkiem. Trwa właśnie noc polarna,
zbliża się Boże Narodzenie, a do miasteczka zjechały tłumy
turystów, gdy w pobliżu farmy reniferów znalezione zostają
okrutnie okaleczone zwłoki pochodzącej z Somalii modelki. W
ciemnościach i spośród licznych podejrzanych Vaara musi wyłonić
mordercę, to dla niego sprawa honorowa. Zadanie jest tym
trudniejsze, że podejrzenia padają a to na prominentne osobistości,
a to na osoby w ten czy inny sposób związane z detektywem. Do tego
wszystkiego dochodzą jeszcze problemy rodzinne Vaary i braki kadrowe
w związku ze świątecznymi urlopami kilku jego podwładnych. A
charyzmatyczny ojciec ofiary domaga się błyskawicznych efektów.
Thompson, choć
Amerykanin, zbudował ciekawe tło społeczno-obyczajowe, pokazując
fińską prowincję w sposób, w jaki – przypuszczam – sam ją
postrzega. Godne uwagi było dla mnie, jak równo traktowani byli
podejrzani niezależnie od ich statusu społecznego i majątkowego, a
jednocześnie – jak daleko sięga władza policji, która może
obywatela zatrzymać w areszcie przy naprawdę nikłych dowodach,
zupełnie jakby to państwo policyjne było, a nie jedna z lepiej
funkcjonujących demokracji. Poza tym innych zaskoczeń nie było.
Opowieść poprowadzona na całkiem przyzwoitym poziomie, ale nic
poza tym. Ot, zgrabnie obudowany podstawowy szablon, sprawdzony z
powodzeniem w niejednym skandynawskim kryminale.
Dziewczyna ze
śniegiem we włosach
Ninni Schulman
Wydawnictwo Amber,
Warszawa 2012
tłumaczenie: Ewa
Chmielewska-Tomczak
Tu
mamy do czynienia z debiutem wschodzącej gwiazdy szwedzkiego
kryminału, jak zapewnia wydawca, i jeszcze: „Powieść
została uznana przez krytykę za przykład najlepszej tradycji
skandynawskiego kryminału”. Zgoda, ale pod warunkiem, że przez
tradycję rozumiemy powtarzalność i sztampę.
Dziennikarka po trudnym rozwodzie
przeprowadza się wraz z kilkuletnią córką ze Sztokholmu do swojego rodzinnego
miasteczka i podejmuje pracę w lokalnej gazecie. W międzyczasie w
sylwestrową noc znika nastolatka z tak zwanego dobrego (przynajmniej
na pozór) domu, a kilka dni później w położonej w lesie nad
pobliskim jeziorem chacie letniskowej odnalezione zostają zwłoki
młodej dziewczyny. Dziennikarka oczywiście podejmuje swoje
śledztwo.
Powieść zbudowana chyba metodą
nakładania jednej kalki na drugą. Oprócz dziennikarki borykającej
się z traumą po przegranym małżeństwie jest jeszcze samotny
policjant z kłopotami rodzinnymi mającymi swe źródło w
przeszłości i policjantka drżąca o córkę – rówieśniczkę
zaginionej. Jest też odgrzewana miłość z przedmałżeńskich
czasów jako remedium na małżeńską porażkę głównej bohaterki.
Jest handel kobietami, oczywiście dziewczynami z Europy Wschodniej,
są męscy szowiniści przykładnie ukarani na końcu. Jednym słowem
– zlepek chwytliwych stereotypów, ale zlepek zrobiony naprawdę
sprawnie, bezbolesny w czytaniu. Idealna powieść do zabicia
plażowej nudy, ale nic poza tym.
*
To tyle na temat z
założenia doskonałej skandynawskiej powieści sensacyjnej. Może
dawniej tak było, że każdy skandynawski kryminał zachwycał,
każdy nowy autor był odkryciem na miarę Mankella. I ja wielu z
nich wysoko oceniam, mam też swoich ulubionych, jak
Theorin chociażby. Ale ostatnio coraz częściej ci nowi
„mistrzowie” i te „królowe” są sprawnymi, ale raczej mało
odkrywczymi literackimi rzemieślnikami. jakby źródełko się już
wyczerpało i wydawcy zaczęli sięgać po drugi autorski sort.
Ich książki nie są oczywiście poniżej akceptowalnego poziomu,
ale daleko im do tych, które wyrobiły markę.
A tymczasem u nas od
kilku lat gatunek rozkwita całą pełnią niebanalnych pomysłów,
oryginalnych miejsc i czasów akcji oraz fascynujących głównych
bohaterów. W moim rankingu skandynawski kryminał zdecydowanie spadł
już z piedestału, a jego miejsce zajęła twórczość rodzimych
pisarzy. I cieszę się, że jest nas coraz liczniejsze grono –
czytelników, którzy z chęcią sięgają po polskie książki
sensacyjne.
Smillę uwielbiam i mam na półce. :)
OdpowiedzUsuńJa miałam z biblioteki, ale widziałam, że w tym roku wydał ją Zysk i S-ka.
UsuńEj, skoro dzicy Szwedzi spadli z podium, to może zrób takie samo zestawienie jak w tym poście, ale z polskimi kryminałami, to może być dobre :)
OdpowiedzUsuńTak zamierzam, jak tylko zbiorę kilka, które miałyby jakiś wspólny element.
OdpowiedzUsuńNa razie z polskich było zestawienie całego cyklu Ćwirleja.