Greg
Marinovich & João
Silva
Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków
2012
tłumaczenie: Wojciech
Jagielski
okładka: Paweł Szczepanik
e-book
Kim
są ludzie, którzy pchają się tam, skąd dobiegają strzały, tam,
skąd każdy normalny, niezaangażowany bezpośrednio człowiek
powinien jak najprędzej zwiewać, jeśli nie chce oberwać jakąś
zabłąkaną kulą? Fotoreporterów, którzy dla dobrego zdjęcia
nie wahali się podjąć każdego, nawet śmiertelnego ryzyka, w RPA
nazwano Bractwem Bang Bang:
„Postawmy sprawę jasno – nigdy czegoś takiego nie było, nigdy nie było takiego bractwa. I nigdy nie było też tak, że tylko my czterej byliśmy członkami tej swoistej sekty kultu światłoczułych. Było nas kilkunastu, którzy relacjonowaliśmy zamieszki trwające od uwolnienia Nelsona Mandeli z więzienia aż do pierwszych, w pełni wolnych wyborów.”
Oficjalnie
nie istniało, ale nieformalnie wszyscy je uznawali, tak jak
uznawali, że trzon Bractwa stanowią Ken Oosterbroek, Kevin Carter,
Greg Marinovich i João Silva. To o nich przede wszystkim opowiada
wspólna książka Silvy i Marinowicha. Gdy powstawała,
Oosterbroek i Carter nie żyli, Oosterbroek zginął jeszcze przed
wyborami w 1994 roku, podczas zamieszek w Thokozie, Carter popełnił
samobójstwo kilka miesięcy później. Marinowich zaliczył w tamtym
czasie kilka poważnych postrzałów, z których wygrzebał się
niemal cudem. Jego podatność na obrywanie w różnych strzelaninach
była niemal legendarna, a fotoreporterzy podzielili się na tych,
którzy uważali, że należy trzymać się od niego jak najdalej,
gdyż przyciąga kule i na tych, co twierdzili, że przy nim
najbezpieczniej, bo jeśli pocisk ma kogoś trafić, to trafi jego.
Silva, choć nie stronił od ryzyka może nawet bardziej od
pozostałych, on, który na rowerze przemierzał ulice townshipów,
by być na miejscu, gdy zacznie się dziać coś godnego
sfotografowania, długo uchodził cało, niedraśnięty nawet. Limit
szczęścia wyczerpał mu się dopiero w 2010 roku w Afganistanie,
gdzie wszedł na minę. Przeżył, ale wybuch urwał mu obie nogi i
poszarpał korpus. Ranny, Silva robił jeszcze zdjęcia.
Niesamowici
ludzie. O tym, skąd się wzięli, co robili, dlaczego to robili i
jaką cenę przyszło im za to płacić autorzy książki opowiadają
słowami Marinowicha. Zasadnicza część, ta w jego narracji,
poprzedzona jest świetnymi przedmowami Wojciecha Jagielskiego i
Desmonda M. Tutu – byłego arcybiskupa Kapsztadu oraz prologiem
obydwu autorów, a zakończona zdjęciami członków Bractwa. To one
wzmacniają tekst i pozwalają lepiej zrozumieć, na co się narażali
i w co pakowali ci czterej dla udokumentowania, jak z bliska, z
samego środka wyglądają takie konflikty. Robert Capa uważany za
guru korespondentów wojennych mawiał ponoć, że jeśli zdjęcie
nie jest dostatecznie dobre, to znaczy, że fotoreporter nie podszedł
wystarczająco blisko. A ich zdjęcia były dobre, najlepsze,
doceniane i wielokrotnie nagradzane.
Ale
wróćmy do ceny, jaką płacili, aby je zrobić. Składało się na
nią nie tylko ciągłe ryzyko, ale też nieustanny stres, popaprane
życie rodzinne, ucieczka w alkohol albo i narkotyki. Presja
psychiczna okazywała się czasem nie do udźwignięcia. W książce
doskonale to pokazano. Nie brak w niej scen obrazujących dylemat, co
pierwsze, co ważniejsze – zdjęcie czy udzielenie pomocy ofiarom.
Na ile fotoreporter jest uczestnikiem, a nie jedynie obserwatorem
wydarzeń, a na ile ma moralny obowiązek ingerować w dokumentowaną
rzeczywistość. Czytelnik wielokrotnie stawia sobie to pytanie, ale
i bohaterowie książki nie są od niego wolni:
„João twierdził stanowczo, że przyjdzie nam zapłacić za to, co robimy. Bardzo rzadko mówiliśmy na ten temat. Kevin upierał się, że w żadnym wypadku i coraz bardziej się irytował.– Kara? Żeby była kara, musi być grzech!– Musi być kara za to, co czasem robimy! – upierał się João.– Chcesz powiedzieć, że to, co robimy, to grzech? – zapytał Kevin.João nie potrafił na to odpowiedzieć, ale czuł, że spotka nas jakaś forma kary za to, że przyglądamy się przez wizjery, jak ludzie się zabijają, i nie robimy nic prócz zdjęć.”
Jak
na ironię, to właśnie Kevina dotknął ten problem najbardziej. Po
Pulitzerze za zdjęcie dziecka i sępa (KLIK) zewsząd atakowano go, co
zrobił, aby pomóc wygłodzonej dziewczynce. Kevin nie zrobił nic,
nie wiedział, co stało się z dzieckiem, odszedł. Na nic nie zdały
się wyjaśnienia, że scena rozegrała się nie dalej niż sto
metrów od punktu wydawania żywności, jego bezczynność została
potępiona. Nie wiadomo, w jakim stopniu powodem tego, co sobie
zrobił były narkotyki, alkohol, nieudane życie osobiste, a na ile
poczucie zaszczucia, może wyrzuty sumienia, ale z pewnością
sytuacja z Sudanu nie pozostała bez wpływu na to, że popełnił
samobójstwo.
Już
same tylko historie tych czterech i osnute na nich rozważania o
sensie i celu pracy fotoreporterów wojennych, ich roli na miejscu
tragicznych niejednokrotnie wydarzeń, ich moralnej odpowiedzialności
za wybory między robieniem zdjęć, a niesieniem pomocy
wystarczyłyby, abym uznała tę książkę za świetną. A przecież
to nie wszystko, co godnie w niej uwagi.
Oprócz
opowieści o losach własnych i przyjaciół, kolegów po fachu
Marinovich prosto i jasno przedstawia przebieg konfliktu
poprzedzającego ostateczny upadek systemu segregacji w RPA.
Dostajemy obraz schyłkowego okresu apartheidu widziany nie z
perspektywy czasu i przestrzeni przez historyków czy politologów,
ale taki, jaki był udziałem człowieka, który znalazł się wtedy
w samym oku cyklonu. Normalnie, wyraziście i zrozumiale dla laika
pokazane są Wojny Hotelowe między zwolennikami zuluskiej Inkathy i
Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC) Nelsona Mandeli i udział
białego rządu w eskalacji konfliktów plemiennych za pośrednictwem
tzw. Trzeciej Siły, do której istnienia długo nie chciano się
przyznać. Wstrząsające są losy mieszkańców townshipów, których
bojówkarze uznawali za przynależnych do wrogiego obozu,
wstrząsające metody stosowane przez zwaśnione strony:
okrucieństwo, lincze, podpalanie żywcem. Nikt z ciemnoskórych nie
mógł być pewny dnia ani godziny niezależnie od tego, czy i w
jakim stopniu był zaangażowany w walkę.
Pokazanie
tamtych wydarzeń od strony zwykłych ludzi nie tylko przemawia do
wyobraźni, ale też lepiej i na dłużej zapada w pamięć i pozwala
zrozumieć, co się tam tak naprawdę działo.
Wprawdzie nie była to
dla mnie całkiem nowa wiedza, o ostatnich latach
południowoafrykańskiego apartheidu może niewiele, ale jednak co
nieco już wcześniej czytałam, ale sądzę, że nawet dla kogoś,
kto nigdy jeszcze nie zetknął się z historią tamtego miejsca i
tamtych lat, opowieść Marinovicha i Silvy będzie zrozumiała. A
nawet radziłabym od niej właśnie zaczynać.
W
2010 roku miał premierę film nakręcony na kanwie tej książki
(polski tytuł Bractwo Pif Paf). Widziałam, dobry, choć
książka lepsza, ale zazwyczaj tak jest.
Ciekawa pozycja. Jeśli interesujesz się, podobnie jak ja, pracą reporterów z prawdziwego zdarzenia (niekoniecznie w Afryce), polecam Ci książkę Anny Wojtachy zatytułowaną ,,Kruchy lód". Mocna rzecz.
OdpowiedzUsuńDziękuję za podpowiedź. Natknęłam się na ten tytuł wcześniej, ale pominęłam, bo nie sądziłam, że taka dobra książka. Teraz będę miała ja na uwadze.
UsuńByłam po prostu porażona tą lekturę. Bez wahania zaliczam ją do najlepszych książek, jakie w życiu czytałam.
OdpowiedzUsuńTo jest nas co najmniej dwie, to już prawie fanklub :)
UsuńO książce w ogóle nie miałam pojęcia. Ale już sobie koduję, że ją trzeba przeczytać. O pracy reportera czytałam tylko we wspomnieniach Kraśki. A to bardzo ciekawy temat.
OdpowiedzUsuńJa z kolei nie czytałam książki pana Kraśki. Ale on chyba nie jest typem korespondenta wojennego, a wojennym fotoreporterem to już na pewno, więc skoro planujesz przeczytać "Bractwo Bang Bang", to myślę, że znajdziesz w tej książce to, o czym u Kraśki nie było.
UsuńW sumie jak tam pomyśleć, to jeszcze w Gaumardżos była poniekąd praca reportera. I tutaj była wojna w tle. Ale to były fragmenty. Część całości.
UsuńNie miałam zamiaru pomniejszać ryzyka, jakie podejmował pan Kraśko, jeśli tak to zabrzmiało, to niechcący. Nie czytałam żadnej jego książki, znam go tylko z telewizji i dość lubię :)
UsuńNie, nie zabrzmiało tak. Zapomniałam dopisać, że Gaumadżos to książka państwa Meller ;) ale Kraśko też odwiedzał niebezpieczne regiony. Choc i tak opisana wyżej książka pewnie bardziej skupia sie na funkcji korespondenta wojennego. Więc tym się różni od wspomnień polskich dziennikarzy.
UsuńNie, nie zabrzmiało tak. Zapomniałam dopisać, że Gaumadżos to książka państwa Meller ;) ale Kraśko też odwiedzał niebezpieczne regiony. Choc i tak opisana wyżej książka pewnie bardziej skupia sie na funkcji korespondenta wojennego. Więc tym się różni od wspomnień polskich dziennikarzy.
UsuńUps, ale plama. Jasne, że Mellerów, i to jeszcze jaka znana.
UsuńA z polskich jest "13 wojen i jedna" Krzysztofa Millera, jeszcze nie czytałam, ale mam w planach. No i Wojciech Jagielski jeździł na wojny. Czytałam trzy, wszystkie bardzo mi się podobały, ale on skupił się na czym innym, niż ci od "Bractwa"
Zawsze ciekawiła mnie psychika i motywacja korespondentów wojennych i fotoreporterów - jednym słowem ludzi, którzy narażają życie dla takiej pracy. Niedawno zwróciłam uwagę na tę książkę i (mam nadzieję) egzemplarz jest właśnie w drodze do mnie. Cieszę się też, że tło historyczne jest tu dobrze wyjaśnione - ja należę do laików, więc chciałabym rozumieć to, z czym się stykam. :)
OdpowiedzUsuń