Hugh
Thomson
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
287 stron
Zdaje się,
że do dziś modne jest wśród młodzieży ze Stanów i Europy
Zachodniej, a i u nas też pojawia się taki trend, aby przed
rozpoczęciem studiów powłóczyć się przez rok po świecie,
zaznać swobody, poszaleć, posmakować życia samodzielnego, niby
już na własny rachunek, bez opiekuńczej ręki rodziców, ale
jeszcze beztroskiego, nieodpowiedzialnego.
Tak właśnie
postąpił Hugh Thomson, a dla Meksykanów Hugo (bo – jak twierdzi
autor – Hugh jest nie do wymówienia dla osób
hiszpańskojęzycznych) – zrobił sobie przerwę w nauce i wyruszył
do Meksyku, tyle, że było to ponad 30 lat temu, w 1979 roku. Miał
trochę pieniędzy, ale nawet przy różnicy w sile nabywczej dolara
i peso nie tyle, by mógł przeżyć rok nie troszcząc się o kasę.
Na szczęście już na początku podróży, w samolocie ktoś
podpowiedział mu rewelacyjny pomysł na dobry zarobek: trzeba kupić
w Stanach duże auto i przeprowadzić je przez dwie granice do
Ameryki Centralnej unikając płacenia cła i podatku, a w Gwatemali
albo Belize można sprzedać je z niezłym zyskiem. Hugo idzie za tą
radą, kupuje starego oldsmobila i bez tablic rejestracyjnych i prawa
jazdy rusza przez cały Meksyk, starając się unikać głównych
dróg i dużych miast. Po wielu miesiącach i perypetiach dociera do
celu, gdzie na niego i jego oldsmobila czeka niezbyt miła
niespodzianka.
Pierwsza
część to właśnie relacja z tej podróży własnym samochodem
przez drogi i bezdroża Meksyku, przetykana wstawkami na temat
historii kraju, literatury i muzyki. Wspaniale napisana, spontaniczna
i awanturnicza opowieść drogi, tchnąca niefrasobliwością
przynależną młodości i pasującą do młodości. W drugiej
części, kontynuacji podróży podjętej po trzydziestu latach,
atmosfera jest już zupełnie inna. Nie ma tego beztroskiego,
bezpośredniego dziewiętnastolatka, który wszędzie zachowywał się
jak u siebie, wszędzie znajdował przyjaciół i pomocną dłoń
(no, chyba, że trafiał na jakąś pięść). Zamiast niego jest
pięćdziesięciolatek, któremu właśnie rozpadł się długoletni
związek i który przyjechał do Belize szukać... No właśnie,
czego? Przeszłości? Młodości? A może tej beztroski? Ale tamto
Belize już nie istnieje, w jednym zmieniło się na lepsze, w innym
na gorsze, tak jak młody Hugo zmienił się w podstarzałego Hugh'a.
Wprawdzie ten teraźniejszy bardzo się stara postępować
spontanicznie, „iść na żywioł”, ale czytelnik nie ma już
tego poczucia, że za chwilę wydarzy się coś niespodziewanego,
nieoczekiwanego, bo cały czas towarzyszy mu wrażenie, że gdzieś
tam za uszami bohatera jest asekuracja, nabyta z wiekiem ostrożność
i pełne konto pozwalające w razie czego wydobyć się z kłopotów.
I choćby nie wiem jak się starał, to nie będzie już tamtym Hugo,
a co najwyżej starym przebierańcem, silącym się na młodzieńczy
luz. Nie ma nastoletniego Hugo, nie ma ludzi, których poznał
podczas pierwszej wyprawy, nawet niebezpiecznie jest już gdzie
indziej, niż wtedy. Niezmienne pozostały jedynie stare amerykańskie
samochody i jeszcze starsze azteckie świątynie.
Świetna
książka, niby podróżniczo-reportażowa, niby łotrzykowska, po
części autobiografia, napisana lekko i naturalnie. Obie części
powstały chyba w tym samym czasie, niedawno, ale nie mogłam oprzeć
się wrażeniu, że część pierwsza w dużej mierze opierała się
na notatkach prowadzonych przed laty na bieżąco, może nawet tylko
zredagowanych ostatnio. I choć współcześnie, gdy autor wyrusza w
swoją sentymentalną podróż, niewiele już zostało ze świata,
który uwiecznił w swoich zapiskach, jednak to, co przetrwało plus
odrobina wyobraźni pozwalają czytelnikowi przenieść się w
przeszłość: azteckie piramidy – w czasy prekolumbijskie, a dawny
dziennik i nowa droga, ale biegnąca tą samą trasą – w czas
nieporównywalnie nam bliższy, lecz też już nie istniejący.
Przemijanie
kojarzy się raczej smutno, ale nie u Thomsona. Owszem, jest tu nieco
nostalgii, jest poczucie, że coś odeszło na zawsze, że „to se
ne vrati”, jednak ogólnie książka utrzymana jest w
optymistycznym, niefrasobliwym nastroju. Takim, w jakim chyba wszyscy
chcielibyśmy przeżywać wakacyjne podróże, te zwykłe, te
sentymentalne i nawet te tylko na papierze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz