piątek, 23 sierpnia 2013

Tequila oil, czyli jak się zgubić w Meksyku

Hugh Thomson
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
287 stron

 
Zdaje się, że do dziś modne jest wśród młodzieży ze Stanów i Europy Zachodniej, a i u nas też pojawia się taki trend, aby przed rozpoczęciem studiów powłóczyć się przez rok po świecie, zaznać swobody, poszaleć, posmakować życia samodzielnego, niby już na własny rachunek, bez opiekuńczej ręki rodziców, ale jeszcze beztroskiego, nieodpowiedzialnego.
Tak właśnie postąpił Hugh Thomson, a dla Meksykanów Hugo (bo – jak twierdzi autor – Hugh jest nie do wymówienia dla osób hiszpańskojęzycznych) – zrobił sobie przerwę w nauce i wyruszył do Meksyku, tyle, że było to ponad 30 lat temu, w 1979 roku. Miał trochę pieniędzy, ale nawet przy różnicy w sile nabywczej dolara i peso nie tyle, by mógł przeżyć rok nie troszcząc się o kasę. Na szczęście już na początku podróży, w samolocie ktoś podpowiedział mu rewelacyjny pomysł na dobry zarobek: trzeba kupić w Stanach duże auto i przeprowadzić je przez dwie granice do Ameryki Centralnej unikając płacenia cła i podatku, a w Gwatemali albo Belize można sprzedać je z niezłym zyskiem. Hugo idzie za tą radą, kupuje starego oldsmobila i bez tablic rejestracyjnych i prawa jazdy rusza przez cały Meksyk, starając się unikać głównych dróg i dużych miast. Po wielu miesiącach i perypetiach dociera do celu, gdzie na niego i jego oldsmobila czeka niezbyt miła niespodzianka.

Pierwsza część to właśnie relacja z tej podróży własnym samochodem przez drogi i bezdroża Meksyku, przetykana wstawkami na temat historii kraju, literatury i muzyki. Wspaniale napisana, spontaniczna i awanturnicza opowieść drogi, tchnąca niefrasobliwością przynależną młodości i pasującą do młodości. W drugiej części, kontynuacji podróży podjętej po trzydziestu latach, atmosfera jest już zupełnie inna. Nie ma tego beztroskiego, bezpośredniego dziewiętnastolatka, który wszędzie zachowywał się jak u siebie, wszędzie znajdował przyjaciół i pomocną dłoń (no, chyba, że trafiał na jakąś pięść). Zamiast niego jest pięćdziesięciolatek, któremu właśnie rozpadł się długoletni związek i który przyjechał do Belize szukać... No właśnie, czego? Przeszłości? Młodości? A może tej beztroski? Ale tamto Belize już nie istnieje, w jednym zmieniło się na lepsze, w innym na gorsze, tak jak młody Hugo zmienił się w podstarzałego Hugh'a. Wprawdzie ten teraźniejszy bardzo się stara postępować spontanicznie, „iść na żywioł”, ale czytelnik nie ma już tego poczucia, że za chwilę wydarzy się coś niespodziewanego, nieoczekiwanego, bo cały czas towarzyszy mu wrażenie, że gdzieś tam za uszami bohatera jest asekuracja, nabyta z wiekiem ostrożność i pełne konto pozwalające w razie czego wydobyć się z kłopotów. I choćby nie wiem jak się starał, to nie będzie już tamtym Hugo, a co najwyżej starym przebierańcem, silącym się na młodzieńczy luz. Nie ma nastoletniego Hugo, nie ma ludzi, których poznał podczas pierwszej wyprawy, nawet niebezpiecznie jest już gdzie indziej, niż wtedy. Niezmienne pozostały jedynie stare amerykańskie samochody i jeszcze starsze azteckie świątynie.

Świetna książka, niby podróżniczo-reportażowa, niby łotrzykowska, po części autobiografia, napisana lekko i naturalnie. Obie części powstały chyba w tym samym czasie, niedawno, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że część pierwsza w dużej mierze opierała się na notatkach prowadzonych przed laty na bieżąco, może nawet tylko zredagowanych ostatnio. I choć współcześnie, gdy autor wyrusza w swoją sentymentalną podróż, niewiele już zostało ze świata, który uwiecznił w swoich zapiskach, jednak to, co przetrwało plus odrobina wyobraźni pozwalają czytelnikowi przenieść się w przeszłość: azteckie piramidy – w czasy prekolumbijskie, a dawny dziennik i nowa droga, ale biegnąca tą samą trasą – w czas nieporównywalnie nam bliższy, lecz też już nie istniejący.
Przemijanie kojarzy się raczej smutno, ale nie u Thomsona. Owszem, jest tu nieco nostalgii, jest poczucie, że coś odeszło na zawsze, że „to se ne vrati”, jednak ogólnie książka utrzymana jest w optymistycznym, niefrasobliwym nastroju. Takim, w jakim chyba wszyscy chcielibyśmy przeżywać wakacyjne podróże, te zwykłe, te sentymentalne i nawet te tylko na papierze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...