Stanisława
Fleszarowa-Muskat
Wydawnictwo OSKAR, Gdańsk 2002
240 stron
Miewam
czasami ochotę na lekką, niezobowiązującą lekturę i w takich
chwilach trafiam zazwyczaj na książki, które okazują się
niewypałem. Dobrze jeszcze, gdy po skończeniu pozostaje mi tylko
wrażenie straconego czasu, a nie niesmak z powodu niewiarygodnych
bzdur, jakie zdarza się wypisywać autorom tego typu literatury.
Obiecuję sobie wtedy, że nigdy więcej i dotrzymuję obietnicy …
do następnego razu, gdy znów nachodzi mnie ochota na coś
odprężającego.
Fleszarowej-Muskat
wcześniej nie czytywałam, ale zachęcona niezłymi recenzjami jej
książek na kilku blogach i portalach, postanowiłam spróbować,
choć wiadomo, że to, co bardzo podobało się innym, niekoniecznie spodoba się i
nam; wierząc w mnogość dobrych opinii nacięłam się już na
Nurowskiej. Ale tym razem miałam szczęście i Zatoka
śpiewających traw
okazała się przyjemnym czytadłem na zupełnie przyzwoitym
poziomie, a może nawet więcej niż przyzwoitym, jeśli odnieść ją
do tego, na co zazwyczaj trafiałam, wybierając spośród obecnie
tworzonych powieści.
Zatoka
śpiewających traw
napisana została bodajże w 1967, a jej akcja toczy się
współcześnie do czasów, w których powstała, czyli w epoce
gomułkowskiej. Dorota, świeżo upieczona absolwentka chemii
spożywczej, jest współautorką polskiej technologii pozyskiwania
agar-agaru z wodorostów, kupowanego dotychczas za dewizy. Poznajemy
ją, gdy w nienazwanym miasteczku nad zatoką rozpoczyna pracę nad
eksperymentalną produkcją tego specyfiku. Laboratorium (jak szumnie
pracownicy nazywają budynek po starej wędzarni) trzeba organizować
od podstaw. Od początku pojawiają się więc kłopoty z rozruchem
laboratorium, ze zorganizowaniem pracy, znalezieniem odpowiednich
ludzi w obcym dla dziewczyny z wielkiego miasta środowisku, a
później – ze zbytem dla nie sprawdzonego jeszcze na polskim rynku
surowca.
Ale problemy te nie są oczywiście i na szczęście
jedynymi, o których traktuje powieść. Jest też tajemnica
sięgająca korzeniami do czasów okupacji, rodzący się trudny
romans w dość romantycznej i nie oklepanej scenerii, a przede
wszystkim ciekawie ukazane życie marynarzy i ich rodzin,
towarzysząca im nieustannie tęsknota, lęk, niepokój o los
bliskich podczas rozstań trwających o wiele dłużej niż bycie
razem.
Dorota, córka kapitana żeglugi dalekomorskiej, doskonale
wie, jak wygląda życie rodzinne kobiet, które związały się z
marynarzami i obiecuje sobie, że na męża wybierze raczej szewca
niż człowieka żyjącego z morza. Wydaje się więc, że poznany w
miasteczku kapitan trawlera-przetwórni nie ma u niej żadnych szans,
niezależnie od całego swojego osobistego uroku i okazywanego jej
oddania. A może i tym razem będzie tak, jak było od wieków, gdy
„Na tych, którzy wracali z morza, przewiani wiatrem, przemoczeni i zziębnięci, czekało ciepło. Czekało ciepło i miłość.”1
Zatoka
śpiewających traw
nie jest może (a nawet na pewno) żadną wybitną powieścią, nie
jest też wolna od wad. Przy fragmentach opisujących borykanie się
głównej bohaterki z piętrzącymi się przed nią trudnościami
zawodowymi miałam uczucie, że książka ociera się o
charakterystyczne dla czasów, w których powstała, produkcyjniaki.
Wrażenie to blaknie jednak wobec zalet powieści, zwłaszcza
pokazania i poważnego potraktowania więzi rodzinnych i uczuciowych
w rodzinach marynarzy, ale także sympatycznie poprowadzonego wątku
miłosnego z udziałem głównej bohaterki (współczesne powieści
odzwyczaiły mnie od tego, że można pisać o miłości bez
„momentów”).
Ogólnie więc odczucia po tej lekturze mam nader
pozytywne, być może za przyczyną pewnej świeżości w zestawieniu
z monotonią fabuł tych wszystkich czytadłowych nowości (które –
przyznaję – znam przeważnie z opisów, ale które wydają mi się
jednakowe), może dzięki solidnemu warsztatowi pisarskiemu autorki,
a może po prostu ze względu na to, że akcja rozgrywa się
stosunkowo dawno, przez co nie dostrzegałam naiwności fabuły i
przyjmowałam za dobrą monetę to, co drażniłoby mnie, gdyby
historia ta działa się współcześnie.
Ważne,
że czytało się tę książkę naprawdę przyjemnie. I na
przyszłość, gdy znów przyjdzie czas na romansowe czytadło, to
zamiast eksperymentować z wydawniczymi nowościami, sięgnę po
kolejną książkę Fleszarowej-Muskat.
1s.
240.
Też co jakiś czas sięgam po coś "odprężającego", co w rezultacie kosztuje mnie więcej nerwów i wysiłku niż zwykła lektura, po czym obiecuję sobie, że nigdy więcej ;) Fleszarowej-Muskat nigdy nie czytałam, ale nawet mam coś na półce, więc kiedy następnym razem najdzie mnie ochota na coś łatwego i przyjemnego, skorzystam z Twojej rekomendacji :)
OdpowiedzUsuńZ blogów wynika, że inni też wielokrotnie już rozczarowali się "lekką" lekturą, a mimo to znów po nią sięgają. Ale to oczywiście żadna pociecha.
UsuńMam nadzieję, że Fleszarową-Muskat się nie rozczarujesz, a przynajmniej nie tak bardzo, jak innymi, bo dopiero byłoby mi głupio :)
Też mam taką nadzieję :) Chociaż po ostatnim czytadle mam wciąż taki niesmak, że jeszcze się trochę wstrzymam.
UsuńPodobnie, jak książkozaur zdarza mi się, że kiedy sięgam po czytadło pomstuję na siebie za stratę czasu. Oczywiście nie jest to regułą, ale zdarza się dość często. Fleszerową -Muskat trochę znam. Jej dwie książki Milionerzy i Kochankowie róży wiatrów czytałam będąc nastolatką i wywarły na mnie pozytywne wrażenie. Powróciwszy po latach do pierwszej książki przypomniałam ją sobie z przyjemnością i choć odebrałam zupełnie inaczej, to nie uważam jej lektury za czas stracony. Inaczej rzecz się miała z Latem nagich dziewcząt, którego treści nie pamiętałam już po paru miesiącach i odebrałam jako dość naiwne czytadło. Natomiast na najwartościowszą jak dotąd książkę Fleszerowej uważam Pozwólcie nam krzyczeć. A Zatoka śpiewających traw leży i czeka i trochę, jak książkozaur i chciałabym i boję się. A ty nie martw się, że mogłaby się nie spodobac komus książka, która tobie się podoba. Wszystkie jesteśmy dużymi dziewczynkami świadomymi tego co chcemy przeczytac.
OdpowiedzUsuńMartwić się - nie martwię, ale zawsze to jednak przyjemnie, jeśli książka przedstawiana przez nas w pozytywnym świetle przypadnie do gustu osobie, która sięgnęła po nią pod wpływem naszej rekomendacji i odwrotnie - głupio, jeśli się zawiedzie.
UsuńO "Pozwólcie nam krzyczeć" czytałam również inne pozytywne opinie, więc może kiedyś...
Natomiast przez dwie ostatnie niedziele oglądałam "Miasto z morza" - ekranizację "Wiatru od lądu". Taka sobie, ale podobno książka jest bez porównania lepsza.
No widzisz, a ja się nie martwię, że wg ciebie ekranizacja taka sobie, a ja bardzo ją lubię, może sentyment do miasta, do lat młodości moich przodków, a może lubię ten rodzaj cukierkowych trochę filmików. Wracam do tej ekranizacji często, choć mam przeczucie, że książka jest jednak lepsza. Choć oczywiście byłoby mi milej, gdyby i tobie się filmik spodobał. Pozdrawiam
UsuńAle obejrzałam go sama z siebie, a nie pod wpływem Twojej sugestii, więc nie masz mnie - że tak powiem - na sumieniu :)
UsuńChoć z drugiej strony, moja opinia o książce była szczera, zresztą o to przecież chodzi w tego typu blogach, jak nasze, dlatego nie ma tu mowy o "martwieniu się", może jedynie o cieniu zaniepokojenia.
Przeczytałam Tak trzymać (recenzja u mnie) i potwierdzam zdecydowanie lepsza niż film. Właściwie film do pięt nie sięga. Dziś stawiam na równi Pozwólcie nam krzyczeć i Tak trzymać. Uważam je ze wszystkich przeczytanych książek Fleszerowej za najwartościowsze pozycje i warte polecenia. Nie są to romanse, nie są to lekkie, łatwe i przyjemne, dotyczą ważkich i trudnych spraw, ale napisane są przystępnym językiem. Pozdrawiam
UsuńTo jedna z moich ulubionych książek.)
OdpowiedzUsuńPierwowzorem bohaterki Doroty jest moja byla nauczycielka od "Towaroznawstwa" (chyba tak nazywal sie ten przedmiot w Pomaturalnym Studium Ekonomicznym w Sopocie (konczylam w 1970r., a dzisiaj ta szkola nie istnieje). Moze ktos wie, jak nazywa sie ta pani, ktora jest w/w pierwowzorem, bo zaluje, ale wypadlo mi to z pamieci. A Fleszarowa, jako nastolatka i troche pozniej poprostu "lykalam" na przelomie lat 60-ych i 70-tych...Pozdrawiam, Alicja.
OdpowiedzUsuń