niedziela, 28 listopada 2010

Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu

Maj Sjöwall, Per Wahlöö
Wydawnictwo Amber, Warszawa 2009
184 strony

Ocena 4/6

W latach 1965-1975 spod pióra małżeństwa Maj Sjöwall i Per Wahlöö wyszła seria kryminałów z nowym typem bohatera, osiągającym sukcesy nie na skutek własnego geniuszu i nieomylnej dedukcji, ale w efekcie żmudnej pracy śledczej swojej i kolegów z wydziału. Stworzona przez nich postać Martina Becka przyjęła się do tego stopnia, że od jego imienia nazwano jedną z nagród literackich - Martin Beck Award, przyznawaną przez Szwedzką Akademię Twórców Literatury Kryminalnej dla najlepszej powieści sensacyjnej (podaję za Wikipedią).
Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu jest drugą z dziesięciu i pierwszą, którą czytałam z serii o Martinie Becku. Inspektor rozpoczął właśnie zasłużony urlop i dołączył do żony i dzieci spędzających wakacje na odciętej od świata wysepce u wybrzeży Szwecji, ale nie dane mu było zbyt długo wypoczywać. Już następnego dnia zostaje wezwany do pracy, co naturalnie nie wzbudza entuzjazmu jego małżonki. Ten model relacji rodzinnych (tzn. poświęcający się pracy policjant i wiążące się z tym kłopoty rodzinne, niezrozumienie i niezadowolenie żony) przeszedł już do klasyki i do tej pory jest powielany z znacznej ilości powieści detektywistycznych. Ale wracam do meritum, czyli do zagadki, jaką ma do rozwiązania Martin Beck. Otóż kilka dni wcześniej dziennikarz sportowy szwedzkiej gazety wyjechał do Budapesztu, aby zebrać tam materiał do artykułu i ślad po nim zaginął. Sprawa jest delikatna, bo pamiętajmy, że Szwecję i Węgry rozdziela w tamtym czasie żelazna kurtyna i zniknięcie dziennikarza siłą rzeczy stało się ciut polityczne.
Jednak nasz bohater jest na szczęście daleki od polityki i choć podejmuje się nie do końca oficjalnej misji odnalezienia dziennikarza, to nie bawi się w gierki typu, czyj wywiad lepszy, czyja policja skuteczniejsza. Po krótkim rozeznaniu na temat zaginionego, przeprowadzonym w Szwecji, wyjeżdża do Budapesztu i tam bez większych oporów nawiązuje współpracę z węgierską milicją. Bo też, prawdę powiedziawszy, niespecjalnie ma inne wyjście, jako że ustalanie, co się stało w Budapeszcie poszukiwanemu dziennikarzowi, idzie mu nader niemrawo. Głównie włóczy się po Budapeszcie, obżera węgierskimi zupami rybnymi i poci z powodu upału niezwykłego dla Szweda. Wspólnie z węgierskim majorem odkrywa drugie dno częstych wyjazdów dziennikarza do krajów bloku socjalistycznego, ale jego samego nie znajduje. Zagadkę rozwiązuje dopiero po powrocie do Szwecji, dzięki pracy zespołowej kolegów z wydziału.
Zagadka nie jest zbyt wymyślna, choć to może i dobrze, bo przestępcy mają zazwyczaj bardzo przyziemne motywy i wprowadzenie takiego motywu do powieści uprawdopodobnia ją. Jednak w tym przypadku intryga była przewidywalna już co najmniej w połowie, czyli od czasu, gdy w książce zaczyna się coś dziać. Sporo tu warstwy obyczajowej, zachowań przeciętnych ludzi, czyli już wtedy szwedzcy autorzy stawiali na zwykłe życie, a nie na Bondów. Podsumowując: do połowy niemal zero akcji, zero nici prowadzących czytelnika do rozwiązania, a później prawie od razu wszystko staje się jasne i oczywiste (no, może nie sam sprawca, ale cała konstrukcja, na której zasadza się intryga). Naprawdę nie wiem, dlaczego tak dobrze mi się tę książkę czytało. Może po prostu ma to coś, co sprawiło, że zaliczono ją do klasyki gatunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...