Przełom
roku był dla wielu blogerów książkowych okazją do podsumowań.
Ja takich podsumowań dotychczas nie robiłam, ale czytając wpisy u
innych uświadomiłam sobie, jak bardzo zaniedbałam to miejsce w
ostatnim półroczu. A właściwie to tak powoli, małymi kroczkami
doszłam od kilku postów miesięcznie do dwóch w listopadzie, dwóch
w grudniu i żadnego dotąd w tym miesiącu. I to wcale nie dlatego,
że nie mam książek do opisania – wręcz przeciwnie, wiele
ostatnio przeczytanych pozostało bez wzmianki, a niektóre z nich to
bardzo wartościowe pozycje. Największe wyrzuty sumienia mam z
powodu Opowiadań kołymskich Szałamowa, które skończyłam
czytać już kilka miesięcy temu i dotąd nic o nich nie
wspomniałam, a zasługują na solidną notatkę, jak mało która
książka, bo to dla mnie po prostu arcydzieło, rzecz nie mająca
sobie równych w literaturze łagrowej. No nic, postaram się jeszcze
kiedyś to naprawić.
Najgorsze,
że aby być uczciwą chociażby wobec samej siebie muszę przyznać,
że w znacznej mierze opuściłam się ze zwyczajnego lenistwa. To,
co kiedyś było samą przyjemnością, od trzech – czterech
miesięcy jawi mi się jako obowiązek, przed którym migam się, jak
mogę. Jakiś przesyt chyba, zmęczenie materiału, bo gdy tylko
zaczynam pisać, mam wrażenie, że ciągle się powtarzam; te same
zwroty, takie same sformułowania, żadnych świeżych spostrzeżeń
i myśli co do przeczytanych książek. A przecież nie zasługują
na takie powielanie utartych formułek, bo niemal każda z nich w
mniejszym albo większym stopniu coś mi dała. Jednak żeby to
opisać, trzeba trochę wysiłku umysłowego, a nie tylko machnięcia
sztampowej notki. I tak, im wartościowsza wydaje mi się książka,
tym trudniej przychodzi mi pisanie o niej.
Inna
sprawa, że ostatnio przybyło mi stałych obowiązków, a to zbiegło
się w dodatku z okresem świątecznych przygotowań, a później –
z wyjazdem na urlop. Trochę się tym urlopem usprawiedliwiam i
styczeń jestem w stanie sobie wybaczyć, bo – jak co roku zresztą
– wyjechałam złapać trochę słońca. Teraz się pochwalę –
byłam na Kubie. Pierwszy raz w tamtym kierunku, pierwszy raz na
Karaibach i w ogóle na tamtej półkuli.
A
przy okazji, gdy już piszę o zakazanych na Kubie pisarzach, to może
ktoś z Was wie, gdzie można znaleźć elektroniczną wersję i po
hiszpańsku
książki Aliny Fernandez? Oryginalny tytuł to Alina.
Memorias de la hija rebelde de Fidel Castro. Będę bardzo
wdzięczna za sprawdzoną informację.
*
Co do tego, jak
Kubańczycy radzą sobie z zaspokajaniem codziennych, podstawowych
potrzeb bytowych, to ujmę to tak: weźcie trudności Polaków w
latach osiemdziesiątych i pomnóżcie kilka, kilkanaście razy.
Reglamentacja towarów, braki niemal wszystkiego, nędzne pensje. Ci,
którzy tamtych czasów nie pamiętają, niech popytają rodziców.
Ja pamiętam (choć wtedy jeszcze nie żyłam „na swój rachunek”)
i mam wrażenie, że Kubańczycy mają jeszcze gorzej. Za peso
kubańskie, w którym wypłacane są pensje i emerytury, dostępne są
tylko podstawowe artykuły, jak owoce, warzywa, określona
miesięcznie ilość mięsa, ryżu, alkoholu i najgorszego gatunku
cygar (w kraju słynącym na cały świat z ich wyrobu!).
Ceny na targu w peso kubańskich (średnia dniówka to 20 pesos) |
Większość
niezbędnych do normalnego życia produktów trzeba kupować na peso
wymienialne (coś jak nasze bony peweksowskie) i to w cenach, które
nawet dla nas były wysokie, a co dopiero dla kogoś, kto oficjalnie
zarabia średnio 13-15 euro miesięcznie. Jednak na ulicach tego nie
widać, Kubańczycy są zadbani, bardzo schludni, ładnie ubrani.
Czyli muszą dokonywać cudów. Tak, jak Polacy 30 lat temu, tylko na
większą skalę. Jak to robią? Dowiedziałam się po części na
tej wycieczce, a po części z książki Cuba libre. Część
z nich wspomagana jest przez krewnych mieszkających zagranicą;
więzi i zobowiązania rodzinne są na Kubie bardzo silne,
wielopokoleniowe rodziny mieszkają razem, choć nie do końca z
własnego wyboru, bardziej z powodu braku mieszkań. Szacuje się, że
około 60 % Kubańczyków ma rodzinę poza krajem, a ta czuje się w
obowiązku pomagać finansowo nawet dalszym krewnym. Zagraniczna
pomoc rodzin jest drugim po turystyce źródłem dochodu tego kraju.
Jednak i ci, którzy nie mogą liczyć na pomoc z zagranicy, muszą
jakoś żyć. I żyją, czasem całkiem nieźle, jak na tamtejsze
warunki, z łapówek, z wynoszenia z pracy, z „kombinowania”.
Choć w ostatnich latach mogą też zarabiać jako prywatna
inicjatywa, można się zarejestrować w jednym z ok. 150 prywatnych
zawodów. Ciekawostka: wśród tych zawodów jest legalny zawód
sprzedawcy nielegalnych płyt :)
*
No, ale dość już. Znów
się rozpisałam, choć tyle razy sobie mówiłam, żeby pisać
krócej, ale za to częściej. I właśnie w sprawie „częściej”
zamierzam się poprawić, pisać na bieżąco o czytanych książkach
i nadrobić zaległości. Może teraz, gdy wypoczęłam, pójdzie mi
to sprawniej. Przynajmniej spróbuję.
Piękna wyprawa:) Zamieszczaj więcej zdjęć.
OdpowiedzUsuńPopieram Nuttę, chcemy więcej zdjęć! To jedyny sposób, żebyśmy Ci wybaczyli długą nieobecność.
OdpowiedzUsuńNasz maluszek temperówką? Dobre! :)
Miło mi, że chcecie oglądać te zdjęcia. Oczywiście dodam ich więcej, ale to trochę trwa, bo najpierw musiałam zdecydować się na jakieś, a teraz ciągną się bez końca. Mam nadzieję, że dzisiaj się załadują.
OdpowiedzUsuńMnie się podoba rys społeczny w notce.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. W te wakacje miałem okazję wybrać się do Kuby. Wziąłem pożyczkę ze strony https://taktofinanse.pl/Internetowa-pozyczka-gotowkowa-juz-od-18-lat-Sprawdz-kalkulator-online i spędziłem najlepsze dwa tygodnie w życiu. Chyba jedyny kraj, w którym panuje tak charakterystyczny klimat jak tam
OdpowiedzUsuń