czwartek, 16 lutego 2012

„Gdzie Rzym, a gdzie Krym” czyli między grobami faraonów a Kołymą

Poprzednia notka była o Tutenchamonie i Carterze nie przypadkiem. Książka Jacq miała wprowadzić mnie w nastrój przed wyjazdem do Górnego Egiptu. Wprawdzie planowany był Meksyk, ale stan portfela sprawił, że skończyło się rejsem po Nilu (bez Kairu i piramid, bo tam byłam cztery lata temu). Jedna książka, to trochę za mało, żeby mieć minimalny choćby podkład teoretyczny, więc na drogę wzięłam Człowieka Egiptu – z publicystycznej serii W kręgu codzienności, ale nie bardzo mi się to czytało. Za to Dzienniki kołymskie Jacka Hugo-Badera dosłownie pochłonęłam. Zabrałam je trochę dla kontrastu, trochę dla odskoczni od upałów, ale ten drugi powód okazał się kompletnie nietrafiony – w Hurghadzie bardziej przydała się zimowa kurtka niż schładzacz temperatury. Książka JHB jest świetna, ale o tym w następnej notce. Na razie będzie o Egipcie.




 
 












Nikogo chyba nie potrzeba przekonywać, że Egipt ma turyście wiele do zaoferowania. I nie chodzi mi o wiedzę na temat faraonów i ich czasów, uważam nawet, że więcej i lepiej można obejrzeć i dowiedzieć się z filmów dokumentalnych. Jednak osobista bytność w tych miejscach daje coś, czego film nam nie zastąpi, bo dopiero tam na miejscu można poczuć atmosferę i magię starożytności. Nie bardzo potrafię wyrazić to słowami, żeby nie było patetycznie i banalnie, ale mam nadzieję, że wiecie, co mam na myśli – taką bliskość, podniosłość, że oto obcuje się z potęgą sprzed tysiącleci, stworzoną z myślą o wybrańcach losu: bogach, władcach, kapłanach. 
 Te monumentalne budowle, całe w zdobieniach, niegdyś kolorowych (do dziś gdzieniegdzie zachowały się ślady farby, głównie w grobowcach), wznoszono nie tylko ku chwale bogów i umacnianiu władzy faraonów, ale też po to, by przetrwała pamięć o ich budowniczych. I tak się stało, dzięki scenom na ścianach świątyń i grobowców, malowidłom, płaskorzeźbom, hieroglifom możemy dziś domniemywać, jak wyglądało życie w kolebce naszej cywilizacji. 




Zainteresowanych codziennością starożytnego Egiptu odsyłam do Człowieka Egiptu - zbiorowej pracy pod redakcją Sergia Donadoniego. W oparciu o dostępne źródła naukowcy z różnych krajów snują domysły na temat życia różnych ówczesnych grup społecznych i zawodowych; rolników, kupców, żołnierzy, niewolników, cudzoziemców. Osobne rozdziały poświęcono faraonom i Egipcjankom. Jedne rozdziały bardziej mnie interesują, inne mniej, więc podczytuję sobie powolutku i wcale nie po kolei. A że daleko mi do końca, nie wypowiadam się na temat całości, jednak już teraz myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie.






Na samej wycieczce więcej dowiedziałam się chyba o życiu codziennym we współczesnym Egipcie niż w starożytnym. Oczywiście im dalej na południe, tym dla nas egzotyczniej. W Hurghadzie czy Luksorze niewiele widać kobiet ubranych po europejsku, a jeśli już, to w chustach, natomiast mężczyźni tak pół na pół. Ale w Edfu i Asuanie mężczyźni chodzą przeważnie w galabijach, a kobiety (zarówno muzułmanki, jak i chrześcijanki, których w Egipcie jest całkiem sporo) wyłącznie w długich sukniach/spódnicach, z chustami na głowach, bardzo często z zasłoniętymi twarzami - jeśli inaczej, to na pewno turystki. W miarę zbliżania się do Asuanu środkiem transportu miejscowej ludności coraz częściej bywa osiołek, czasem wielbłąd, jeśli samochód, to stary i zniszczony. Gorsze domy, większa bieda, no i życie wydaje się takie mniej nowoczesne. Miejscowi pewnie woleliby żyć dostatniej i wygodniej, ale dla turysty ma to niewypowiedziany urok: te nadrzeczne krajobrazy, chatynki z gliny, nubijska wioska, feluki prześlizgujące się między skałami na pierwszej katarakcie. Widoki i wrażenia dorównujące tym ze staroegipskich świątyń, choć tak odmienne.



Nasi piloci (rodowici Egipcjanie) sporo opowiadali nie tylko o historii ale i o teraźniejszości. Zwłaszcza bardzo starali się zmienić nasze wyobrażenia o pozycji kobiet w ich kraju, wyliczając, ile to praw mają żony, a obowiązków mężowie. Mężczyzna, zanim się ożeni, musi mieć mieszkanie i umeblowanie, po ślubie to on musi utrzymać rodzinę. Kobiety mają prawo pracować, ale tylko przy przyjemnych zajęciach, a zarobione pieniądze stanowią ich własny majątek, mogą grosza (piastry) nie dawać na dom. W razie rozwodu mężczyzna wszystko traci, również to, co wniósł do małżeństwa na wstępie. Raj na ziemi dla kobiety? Teoretycznie, bo w praktyce już widzę te matki, które chowają kasę pod pościel, gdy dzieci nie dojadają, bo ich ojciec jest niezaradny. Albo te niewykształcone kobiety z biednych rodzin, na które czeka pełno przyjemnej, czystej pracy. Może położenie kobiet z klasy wyższej i średniej jest rzeczywiście lepsze, niż nam się to wydaje, ale co do biednych, to nadal uważam, że ich sytuacja jest nie do pozazdroszczenia, że są bez wyjścia i całkowicie zależne od swoich ojców i mężów. A choć i w Polsce pozycja kobiet z biedniejszych warstw społecznych w praktyce daleka jest od ideału, to w ogóle nie ma co porównywać jej z sytuacją ubogich Egipcjanek.
A skoro już o równouprawnieniu, podzielę się jeszcze spostrzeżeniem z obserwacji niektórych naszych rodaczek: kilka pań w wieku zbliżonym do balzakowskiego zachowywało się, jakby pragnęły zasłużyć na opinię, jaką „cieszą się” Niemcy czy Skandynawowie w Tajlandii. Jeśli, choćby w takim samym procencie, będziemy równie aktywne w dziedzinie zawodowej i w polityce, to już w tej dziesięciolatce mamy szansę objąć połowę stanowisk w zarządach firm i połowę mandatów w sejmie :). Zaznaczam, że nie mam zamiaru oceniać niczyjego postępowania, piszę o tym jako o ciekawostce, szczególnie wyrazistej w zestawieniu z powściągliwym sposobem bycia Egipcjanek.
I jeszcze o tym, że oni o nas też myślą stereotypami. Jeden z pilotów usilnie przekonywał nas, że Arabowie wcale nie mają czterech żon - no bo przecież my, głuptaki, na pewno uważamy, że cztery żony, a przynajmniej dwie, to u każdego muzułmanina norma.



Teraz o bezpieczeństwie. Mimo, że w północnym Egipcie nadal zdarzają się zamieszki, żeby nie powiedzieć, że są na porządku dziennym, to w tym rejonie kraju, gdzie byłam, sytuacja wyglądała naprawdę bezpiecznie. Ja osobiście nie czułam żadnej atmosfery zagrożenia przez cały pobyt. Żadnych wrogich gestów pod naszym adresem, żadnego apelowania przez pilotów o zachowanie jakiejś szczególnej ostrożności, oczywiście poza czujnością przed złodziejaszkami, jak wszędzie w miejscach turystycznych. W sumie największym zagrożeniem okazała się zemsta faraona. Jakby ktoś jeszcze nie wiedział, zemsta faraona to sraczka z siłą wodospadu (definicja nie moja, tylko podpatrzona na jakimś forum). Nas na szczęście ominęła, ale pół wycieczki się na nią pochorowało. Z powodu obcej flory bakteryjnej każdy może ją złapać nie wiadomo kiedy i od czego. Tyle że niektórzy po prostu się o nią proszą. Niby wszyscy wiedzą, że nie wolno pić wody z kranu i jeść nie gotowanych warzyw i owoców (bo jeśli nawet są myte, to na pewno nie w mineralnej), a tyle ludzi wcina surowiznę. I żeby jeszcze jakąś egzotyczną, jakiej u Polsce nie ma, ale nie, oni łakomią się na pomidory i ogóry, i na sałatę. A później dramat, bo zamiast zwiedzać, siedzą w kiblu. 
 

Ale wracając do bezpieczeństwa, to policji turystycznej widać mniej, niż gdy byłam w Egipcie cztery lata temu, konwojów też nie było poza drogą z Asuanu do Abu Simbel (ok. 300 km przez zupełną pustynię), a i tam podobno dlatego, że jakby się jakiś autokar popsuł, inne zabiorą ludzi, a nie z powodu zagrożenia porwaniem. Zamieszki faktycznie są regularnie, bo podobno ludzie domagają się, żeby powiesić Mubaraka, ale to się dzieje raczej na północy kraju, głównie w Kairze. Krążą opowieści, że już ponad 100 osób straciło oczy od strzałów snajperów. W Hurghadzie też się ponoć szykowały demonstracje, ale już na dzień po naszym wyjeździe.


Arabska wiosna wielu wydała się chyba niefortunnym czasem do zwiedzania Egiptu, a doniesienia o powtarzających się zamieszkach skutecznie odstraszyły turystów. Z jednej strony dobrze, bo było stosunkowo mało turystów, można było wszystko swobodnie obejrzeć, porobić zdjęcia, ale przede wszystkim poczuć się bliżej starożytności. Z drugiej jednak natarczywość spragnionych kupca handlarzy osiągnęła chyba apogeum. Niby należy być wyrozumiałym, w końcu żyją z tego, co uda im się zarobić na turystach, ale jak na każdym kroku człowieka zaczepiają, dosłownie przed każdym sklepikiem i chcą wciągnąć do środka, to odechciewa się wychodzić z hotelowego pokoju. Pozornie są uśmiechnięci, sympatyczni, ale tak naprawdę to chyba nas nie lubią, takie przynajmniej miałam odczucia. Oczywiście nie wszyscy, bo ci, którzy nie żyją z turystów, mieszkańcy ubogich uliczek, mijani podczas przejażdżki dorożkami, machali do nas i pozdrawiali: oni wydawali się autentyczni w swojej życzliwości, choć nie mogli liczyć na bakszysz.




Ale tak w ogóle to wszystko podobało mi się dużo bardziej niż cztery lata temu w Sharm el-Sheikh: zabytki, krajobrazy, ludzie. Większa egzotyka, mniej europejskości, globalizacja jeszcze nie dotarła w takim stopniu, jak na Synaj. No, po prostu ciekawiej. Było co oglądać. Na a gdy już nad Nilem zapadała ciemność, albo gdy w Hurghadzie nie można było wyściubić nosa z hotelu z powodu handlarzy, przenosiłam się w wyobraźni na Kołymę, dzięki Jackowi Hugo-Baderowi i jego Dziennikom.

Zdjęcia są dziełem mojego męża, z Doliny Królów niestety nic nie ma, bo tam nie wolno fotografować, ani filmować.

3 komentarze:

  1. Zdjęcia są zachwycające (*_____*)

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłam 10 lat temu na rejsie po Nilu, ale bez Abu Simbel i do tej pory, mimo że zwiedziłam inne kraje, jestem zachwycona zabytkami starożytności. Przyjemnie było poczytać Twoje wspomnienia:)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...